czwartek, 17 listopada 2022

Wariaci

Czasami próby odejścia z tej ziemi są pewnego rodzaju performansem, są rozpaczliwym zwróceniem uwagi, że coś jest nie tak. Te osoby poprzez performans komunikują, że potrzebują tej jednej konkretnej osoby, która jak się dowie, to będzie wiedziała, że to o nią chodzi. Fakt, że za swoje ostatnie pieniądze wybierasz się potem do innego miasta, aby odwiedzić delikwenta na oddziale psychiatrycznym na jakimś wypizdowie nie umniejsza tragiczności, żalu, strachu i smutku, a może i złości z nim związanych.

Zawsze mnie to zastanawia, kiedy szpitale psychiatryczne są na uboczach, bo po co? Żeby się nie rozbiegli? Mało który z nich w ogóle potrafi. Filozoficznie na to patrząc to próby samobójcze zawsze były dla mnie zagwozdką, a może nie zawsze, bo kiedyś były dla mnie marzeniem i celem (a przynajmniej ta jedna - skuteczna). Ja jestem całą sobą jednym wielkim wyborem, popieram aborcję na żądanie i eutanazję na żądanie również, choć to bardziej złożone i nie popieram kary śmierci, bo te wszystkie wcześniejsze wybory i ten wybór – aby nie zabijać skazańców – wyłania się cały z miejsca w mojej głowie poświęconemu empatii. Nie chcę niby wchodzić w czyjąś drogę, nie chcę nikogo na siłę trzymać na ziemi, może jakaś część mnie wierzy, że to wręcz okrutne, ale jeśli wiem, że ktoś chce się pożegnać ze światem raz na zawsze, to panikuję, ulegam, robię wszystko co mogę, by pomóc. Jakbym spytała o to naukowczynię, to pewnie by powiedziała, hormony, bla bla bla, psychika, bla bla bla, ale ja znalazłam prostszą odpowiedź w empatii..

Dziwnie się czułam odwiedzając szpital psychiatryczny jako gościni, a nie pacjentka. Zwykle to ja byłam tą, którą ratowano, tą której trzeba było pomóc. A kiedy role się odwróciły, miałam wrażenie, że to wszystko jest na niby, że to jakaś pułapka, że jak już wejdę na oddział, to drzwi się zamkną i już stamtąd nie wyjdę. Patrzysz na niemrawych pacjentów sunących po korytarzach w pantoflach, a potem widzisz, jak się nudzą, jak chodzą w tę i wewte. Myślisz sobie, coś jest nie tak, czemu nie sprawdzili, co wnoszę na oddział? Czemu nikt nie poinformował mnie o zasadach, tylko po zamknięciu za mną i inną panią drzwi pozostawił samej sobie? 

To jeszcze dziwniejsze, kiedy widzisz swoją ukochaną osobę jako pacjenta. To wręcz niedorzeczne, surrealne. Zastanawiasz się, czy to nie sen. Chociaż pamiętałam, że ustalałam, że do niego przyjdę, pojadę pociągiem i tak dalej, to nadal po przebudzeniu trzy razy sprawdzam wiadomości, bo nie wiem, czy to wydarzyło się tak naprawdę. Czytam wiadomości od nowa. No, naprawdę. Dojeżdżam i szukam go w licznych budynkach kompleksu szpitalnego i kiedy w końcu go znajduję, myślę sobie, no jest, naprawdę. Ta cała sytuacja owiana jest jakąś mgiełką niedowierzania, jakby to był koszmar. Nie straszny, ale taki natarczywy sen, gdzie na każdym kroku musisz upewniać się, czy na pewno jesteś na dobrej drodze i nigdy nie możesz dotrzeć do celu. 

A potem siedzicie, rozmawiacie, wokół obrazy papieży, pomiędzy wami ciastka, a ty sobie uświadamiasz, że w tym momencie jesteś w tej relacji zdrowszą osobą i to jest jeszcze bardziej dziwne. Przynajmniej z punktu widzenia ogólnego społeczeństwa, bo o to które z was jest bardziej psychicznie skrzywione pewnie moglibyście się kłócić. Zresztą, czy istnieje w ogóle coś takiego, jak ktoś obiektywnie zdrowszy, zwłaszcza psychicznie? Nawet przy zdrowiu fizycznym granice te się zacierają, bo kto jest bardziej chory, ten, który jest sparaliżowany od pasa w dół, czy ten, który może się poruszać, ale żyje w chronicznym bólu? Które z nas siedzących naprzeciwko siebie przy stole jest bardziej chore? Ty, który wymagasz natychmiastowej interwencji i pomocy, czy ja, która jej nie potrzebuje, ale właściwe to jest w spektrum autyzmu i kiedyś jej potrzebowała?

Potem dochodzi do mnie niepokojący fakt, że czuję się na tym oddziale dobrze, spokojnie. Że mnie nie przerażają pacjenci, którzy przerażają jego. Nie przeszkadza mi, że chodzą tu i tam i często obok nas, że się przypatrują, pytają, czy mogą ciastko. A ja nie traktuje ich z większą uwagą, niż gdybym traktowała każdego innego człowieka. Nie wiem, czy to świadczy o mnie dobrze czy źle, ale czuję się przy nich wręcz bezpieczniej, niż gdy w nocy stoję na przystanku autobusowym koło przypadkowego mężczyzny. Może to naiwne i złudne, a może to dlatego, że nie byłam na oddziale gdzie są ludzie, których na pobyt tam „skazał” sąd. Skazał to w tym przypadku bardzo niefortunne, a zapewne również krzywdzące słowo. 

Rozmawiamy, a mnie zadziwia jak bardzo podobni jesteśmy. To, że nam się już po jednym dniu pobytu nudzi i byśmy w sumie poszli do domu, to że mówimy lekarzom, że czujemy się dobrze. Czy musimy brać swoje tabletki, aby funkcjonować? Jak najbardziej. Ale przecież jesteśmy zdrowi, „zbyt zdrowi” na to miejsce. On mówi, że jest zbyt zdrowy, bo inni pacjenci słyszą głosy, niedomagają, albo trzeba im pomagać w codziennych czynnościach. Ja czułam się zbyt zdrowa, bo spośród osób z depresją i zaburzeniami osobowości tylko ja byłam tą z „zamiarem”, gdy reszta była już „po próbie”. Potem doszło do tego, że jak rozmawialiśmy, to mówiono mi, że jestem taka mądra, gdy ja w sumie nie powiedziałam nic szczególnie mądrego. On też się chyba czuje „za mądry”, choć w tym przypadku znaczy to „bardziej sprawny psychicznie i umysłowo”, bo próbuje pogadać z pielęgniarkami, a inni pacjenci nie bardzo go interesują. Z drugiej strony, nie powinien umniejszać wymykających się schematom normalności umysłów. Ich właściciele często mają do powiedzenia dużo interesujących rzeczy. Czasem nawet da się z nich wyłowić coś zrozumiałego dla nas, smutnych posiadaczy względnie normalniejszych mózgów.

Dalej. Ja byłam ulubienicą pielęgniarek, a on pewnie niedługo będzie ich ulubieńcem, bo rozmowny, zabawny, inteligentny, chętnie pogada. Mój sukces na ścieżce do serc personelu wiódł przez robienie dokładnie tego, czego ode mnie oczekiwano, a może i więcej. Jedzenie, terapia samotna, terapia niesamotna, ale w sumie też jakby samotna, terapia zajęciowa, przed którą ludzie chowają się w kiblu, bo nikt nie chce przez dwie godziny wycinać kształtów z papieru. Wtedy byłam pewna, że rozgryzłam system, bo po trzech tygodniach byłam z powrotem w świecie, w którym ludzie mają coś faktycznie do roboty. Teraz nie jestem tego taka pewna. Może to sobie wymyśliłam, może od początku byłam zdrowa, może zadziałało te sześć książek, w tym „Cierpienia młodego Wertera”, które przeczytałam w trakcie. A może nigdy mnie nie wyleczyli, mimo że teraz radzę sobie dobrze, może ich przechytrzyłam, może mam możliwości manipulacyjne niczym psychopata…

On narzeka, że jedzenie niedobre, ale nie chce, żebym coś mu przywiozła. Narzeka, że tylko jedna znośna książka w bibliotece (coś Lema), ale jak proponuję, że mu coś przywiozę, to mówi, że pewnie i tak nie przeczyta, chociaż twierdzi, że w sumie w kółko albo czyta albo scrolluje na telefonie. Cholerny cwaniak całe życie chce być samowystarczalny, mimo że wątpliwym jest, czy jest to w ogóle możliwe (prawdopodobnie nie jest). A ja? Czy ja pozwoliłam mu być samowystarczalnym? Czy trzymałam go, żeby nie wpadł pod koła jak rzucający się pies, czy pozwoliłam mu biec i tylko go wołałam? Mojej samowystarczalności nie wystarczyło, żeby utworzyć z niej trochę zależności dla niego. Zabrakło jej, widzę ją w głowie, jak racje żywnościowe; jest na końcu kolejki i dla każdego trochę, ale dla nikogo w sam raz. A może było w sam raz, ale za dużo jej zjadłam, zużyłam i potem w kluczowym momencie faktycznie nie było mnie tam, gdzie czuję, że powinnam być.

Kiedy ja chciałam umrzeć, to na początku nie miałam nawet myśli samobójczych w klasycznym rozumieniu. Właściwie to jak miałam jakieś dwanaście czy trzynaście lat postanowiłam, że umrę przed dwudziestym rokiem życia, choć najpierw chciałam coś osiągnąć. Konkretnie marzyłam o wydaniu powieści, albo czegokolwiek, czym mogłabym pozostawić po sobie spuściznę. Ta śmierć w określonym wieku była moim jedynym postanowieniem noworocznym i jednocześnie sekretem. To wszystko wynikało z potrzeby kontroli. Byłam zła, a wręcz wkurwiona, bo czułam, że nie chcę być na tej ziemi, nie z żadnego konkretnego powodu. Ale i tak wszystko miało być winą moich rodziców, każda przykra rzecz i złe doświadczenie, bo oni sprowadzili mnie na ten świat, a ja się o to nie prosiłam. Te myśli są bardzo rozpaczliwe i niepokojące, zwłaszcza z perspektywy czasu i zdarza mi się myśleć, że powinnam wtedy zostać gdzieś zamknięta i przebadana na wszelkie sposoby, głównie mój mózg. Można pomyśleć, że ta chęć kontroli nad własnym życiem wynika z traumy (tylko jakiej?) albo jest zakorzeniona w autyzmie, bo w końcu mieszkaliśmy w pięć osób w odciętym od cywilizacji domku który ma pewnie ledwo trzydzieści metrów. Prywatność była tylko przypadkowym słowem w słowniku. Swoje dzieciństwo pamiętam tym bardziej mgliście im starsza jestem, sprowadza się głównie do pojedynczych sytuacji, a poza tym pamiętam moje myśli. Wiem, co się w którym roku wydarzyło. W każdym razie moje postanowienie śmierci na własnych zasadach, „żeby przynajmniej nad tym mieć kontrolę”, jak sobie to tłumaczyłam, nadeszło dużo wcześniej niż faktyczne próby przejścia na tamten świat, czy myśli które większość uznałaby na samobójcze. Co ciekawe, od początku gimnazjum wierzyłam, a wręcz marzyłam o tym, aby po śmierci było nic, bo życie wieczne to koncept, który najbardziej odstręczał mnie od religii. Nie chciałam żyć wiecznie, chciałam nie żyć w ogóle, nie istnieć także w sensie duchowym. Ta nicość po śmierci była czymś, czego w niektórych rozpaczliwych momentach pragnęłam jak podróżujący przez pustynię wody. I znowu, wielką zagadką jest dla mnie, dlaczego mój umysł działał tak a nie inaczej w wieku dwunastu czy trzynastu lat. Do tej pory nie umiem tego wyjaśnić. Czasem myślę, że to pewnie przebodźcowanie, niezdiagnozowany wtedy autyzm i tak dalej, a potem myślę, nie, przecież musiało być w tym coś więcej. Wciąż nie wiem, czy było.

Zawsze wierzyłam, że pogrzeby są dla żywych, a nie dla zmarłych, bo zgodnie z moją koncepcją nicości po śmierci to jaki będziemy mieć grób ma raczej żadne znaczenie. Jednak mój przyjaciel uwielbia groby. Często chodziliśmy razem na zabytkowy cmentarz w Rzeszowie, na ulicy Targowej. Jest niewielki i bardzo ładny, pochowano tam ludzi, którzy żyli bardzo dawno temu i często krótko. Pokazywaliśmy sobie wzajemnie groby, które nam się podobają, i co ciekawe często mieliśmy ten sam gust. On potrafił opisać każdy styl architektoniczny danego nagrobka, bo sztuka to jego konik i jest w te klocki naprawdę dobry. Ja rozpoznaje gotyk, barok i styl romański, a i tak nie zawsze, ale mimo tego trafiałam w te same nagrobki co on pod względem tego, który nam się podobał. On mówił, że się przewróci w grobie, jeśli zostanie pochowany w „granitowym pudle”, uważał takie trumny za coś okropnego, nie zdziwiłabym się, gdyby za najokropniejszego na świecie. 

Byłam w moim życiu na dwóch pogrzebach i przynajmniej na jednym nie płakałam. Nie uważam tego doświadczenia za smutne, może raczej za mistyczne. Ta atmosfera smutku mieszającego się ze spokojem, ciszą i uprzejmymi szeptami ma w sobie coś niemal duchowego, nie podlegającego prawom ludzkich zachowań. Poza tym pogrzeby napawają mnie spokojem. Nie śmierć, ale ceremonia, chyba jedyna religijna ceremonia, którą lubię. W mojej głowie zamiast od rozpaczy roi się raczej od spokoju, niekiedy pogodnego. Bo wierzyłam, że po śmierci nie ma nic, a teraz również, że to nic jest na pewno lepsze od życia. Że ktoś ma wreszcie spokój. Doceniam to.

Trzeba umieć docenić śmierć i ją szanować. To chyba dziwne, ale według mnie w śmierci jest coś fascynującego, coś ponad nasze rozumowanie. Po prostu dana osoba jest, a później jej nie ma. Albo jest, ale nie jako osoba, tylko raczej puste, porzucone ciało. To śmierć – nie jesteśmy w stanie jej pojąć, nie tak do końca. Wiemy, jakie zachodzą procesy w ciele, mamy wytyczne regulujące to, czy ktoś jest martwy czy nie. Ale nawet dostrzegając te „kroki do śmierci” (albo kroki śmierci) nie jesteśmy w stanie pojąć, że ktoś nagle umiera. Znika. Wiemy dlaczego jego ciało nie odpowiada na bodźce, wiemy że jest martwe, ale mimo to śmierć wymyka się z pojęcia. W końcu gdyby ktoś zapytał o niemedyczną definicję śmierci, to co można powiedzieć? Jedyne, co przychodzi mi do głowy, to że śmierć to brak życia. Ale koniec o śmierci. Mój kolega żyje. Lekko poturbowany tu i tam, ale do wesela się zagoi.

Jest taka mantra, nie pamiętam już nawet kto ją powiedział, ale pamiętam, że przedstawił ją nam ksiądz na religii. A może to nie mantra, tylko bardziej sentencja czy powiedzenie. Humanum animal sociale est. Człowiek jest zwierzęciem społecznym. Zanim przejdę dalej chciałabym serdecznie przeprosić wszystkie moje nauczycielki łaciny, jeśli zrobiłam błąd lub coś źle zapamiętałam. Może w tym wszystkim chodzi o to, że żaden człowiek nie jest samowystarczalny, bo nie może. Bo musi mieć tego drugiego człowieka, czy ile tam zwierząt potrzeba, żeby było stado. Bo chcemy wiedzieć, że komuś zależy, że ktoś przyjedzie z czekoladą i będziecie żartować wśród kręcących się pacjentów; bo pragniemy tej osoby, która wniesie nowy punkt widzenia, z którą złapiemy wspólny język, której idee są podobne, choć naprawdę bardzo różne; bo kreujemy się publicznie; bo widzimy siebie poprzez kontekst kultury i społeczeństwa; bo może potrzebujemy tej jednej osoby, która nawrzeszczy na ciebie, ale i tak przyjdzie, i tak się zjawi i nie podda się choćby jej buty były doszczętnie przemoczone.

Piszę to i piszę i wnioski chyba każdemu wydają się oczywiste. Ciekawe, czy mogę mówić „wariaci” o ludziach takich jak ja, jeśli o sobie mówię „wariatka”. Ciekawe czy słowo wariat można wydobyć z pejoratywnych znaczeń, jak ludzie LGBT+ wydobują sobie pomału pedałów i lesby. Kończę to pisać i emocje już tak we mnie nie buzują, ale myślę o nich, o tych wszystkich ludziach, ale przede wszystkim o nim, moim przyjacielu, bo go kocham. Czasami trochę się czuję jak matka z niepełnosprawnym dzieckiem, które cierpi: masa osądzających spojrzeń, skazanie na przedwczesną śmierć, ból, wielka zagadka odnośnie moralności, chociaż dla niektórych osób chyba nie. Czy ta matka jest samolubna? A czy ja jestem, jeśli kocham mojego przyjaciela i jednocześnie chcę pozwolić mu odejść i kazać mu zostać za wszelką cenę?


Michalina Kawa

 

niedziela, 5 czerwca 2022

Wszysto, Nic i Chaos

Wszystko starał się wykonywać swoją pracę, ale było to niemal niemożliwe, gdy siostry Nicość i Chaos postanowiły mu przeszkadzać. Były one zdecydowanie dziwne. Wszystko nie lubił ich. On, żeby stworzyć wszystko, musiał robić wszystko. Na przykład teraz tworząc nową planetę jednocześnie żonglował, podlewał ogród, recytował konstytucje wszystkich krajów naraz i jeździł metrem. A to był tylko mikroskopijny ułamek tego, co robił.

Wszystko uważał, że Nicość i Chaos są bezużyteczne. Tylko mu wszystko psuły. Nie mógł stworzyć utopii, bo Chaos wprowadzała chaos, a kiedy próbował zrobić wszystko, przychodziła Nicość i zamieniała wszystko na nic. Teraz Nicość patrzyła na niego śmiejąc się w głos, gdy tworzył wszystko. Nagle jego najnowsze dzieło zwyczajne zniknęło mu sprzed nosa. 

- Nicość! – krzyknął – czy ty naprawdę musisz wszystko psuć?! Niebywałe…

Nicość zachichotała. Prawda była taka, że Wszystko jej zazdrościł. Podczas gdy on robił wszystko, by stworzyć coś, co było wszystkim, ona nie musiała robić nic, aby obrócić wszystko w nicość. Po jej (braku) działania nie zostawało nic. Nie ciemność, nie przezroczystość, nie mgła, nie coś widzialnego czy odczuwalnego w jakikolwiek inny sposób. Po prostu nic.

Wszystko zaczął uganiać się od nowa robiąc wszystko, a Nicość nie robiła nic, ale mimo to elementy jego pracy powoli  zmieniały się w nicość.

- Czy musisz to robić? Chcę tylko  stworzyć wszystko!

- Chaos, chaos, chaos – krzyczała Chaos okrążając  ich.

Nagle w miejscu nicości w dziele Wszystkiego pojawiał się chaos. Ludzie chodzili wstecz, ptaki latały do góry nogami, po zmodernizowanym mieście zaczęły biegać dinozaury, a krokodylom wyrosły ludzkie nogi. Aby Chaos mogła wprowadzić chaos, musiała tworzyć chaos. Krzyczała „chaos”, biegała wokół Wszystkiego i Nicości, rozbijała jajka, łączyła kury i konie w hybrydowe zwierzęta, zawisała do góry nogami. 

Wszystko stracił cierpliwość. Chyba musiał się pogodzić z faktem, że nigdy nie stworzy perfekcyjnego wszystkiego. Stworzył wszechświat – Chaos stworzyła czarną dziurę, stworzył Eden – Chaos umieściła w nim owoc, który utopię zmieniał w antyutopię. Stworzył warstwę ozonową, by ochronić jedną z planet – Nicość ją zniszczyła, tworzył dzieci – a Nicość sprawiała, że ginęły i nigdy się nie odnajdywały. Patrzył z rozpaczą na ludzi szukających swojego potomstwa dobrze wiedząc, że Nicość zmieniła je w nicość i nigdy ich nie odnajdą. 

Wszystko chciał dobrze dla wszystkiego. Dla wszechświatów, galaktyk, planet i ich lokatorów, jednak siostry nie pozwalały mu na to. Podświadomie wiedział, że mogą funkcjonować tylko we troje, ale bolało go to. Płakał podczas jazdy na dwukołowym rowerze, czyszczenia monokla i czytania wszystkich książek na raz. Wszystko, co stworzył było zależne od niego, ale niestety Chaos i Nicość też panowały nad światami. Chaos kazała ludziom zabijać, wymyśliła dyskryminację, wszczynała wojny. Nicość pozwalała wymierać gatunkom i drążyć istnienie świata istotom myślącym wiedząc, że do niczego nie dojdą. Ba, przez Nicość nie ma już Atlantydy! A taki był dumny z tej krainy.

- Dlaczego to robicie? – Zapytał płaczliwie.

- Ja – Nicość spoważniała – robię to, bo chcę zaistnieć. Wszyscy myślą o wszystkim, a nawet kiedy myślą o niczym, to nadal myślą o wszystkim. Nikt nie umie mnie zdefiniować ani doświadczyć. Ciebie też nie, ale mają ogólne pojęcie o wszystkim. Nie mają pojęcia o niczym. Wyobrażają sobie nicość jako ciemność, ale ciemność to nie jest nicość, tylko ciemność. Smuci mnie to. Nikt z nich mnie nie zna… - powiedziała ze smutkiem Nicość. – A ona… - wskazała na swoją siostrę biegającą wokół nich do góry nogami – a ona jest po prostu szalona…

- Chaos, chaos, chaos, chaos!

sobota, 5 marca 2022

Rzygi

 

Tamten dzień zaczął się od tego, że ktoś zwymiotował jej na balkon. A dokładniej, zrobił to pewnie gdzieś w nocy, bo o ósmej rano rzygowiny były już niemal całkiem zaschnięte. Patrzyła na nie z obrzydzeniem i pogardą ogrzewając dłonie na kubku pełnym kawy. O dziwo, nawet miejskie gołębie się nie zleciały. A pogoda była bardzo ładna jak na marzec. Słońce świeciło, niebo było błękitne i nie wiało. Mimo wciąż niskiej temperatury była to idealna pogoda na spacer. Nawet o tak wczesnej godzinie pierwsze dzieci bawiły się na trzepaku przed blokiem, starsze panie wracały z zakupów, a właściciele psów rozmawiali nie zauważając, że zabawa ich czworonogów przerodziła się w bójkę.

Odstawiła kawę na stół i ruszyła do sąsiadów z piętra wyżej. Byli jej głównymi podejrzanymi, bo zdecydowanie była u nich wczoraj impreza. Muzykę puścili tak głośno, że zupełnie nie mogła spać. Z perspektywy czasu żałowała, że nie zadzwoniła po policję – może przynajmniej wtedy nie zdążyliby puścić pawia na jej balkon. Na klatce schodowej pozwoliła się wyminąć kobiecie z wózkiem wsiadającej do windy i mężczyźnie z naprzeciwka, którego na smyczy ciągnął warczący pitbull. Szła powoli po schodach wzdychając i zastanawiając się, jak sformułować informację o tym, że ktoś z przyjęcia sąsiada zwymiotował na jej balkon. Stanęła przed drzwiami, wzięła głęboki oddech i zapukała.

Drzwi otworzył jej wymięty i śmierdzący alkoholem facet po dwudziestce. Mrużył oczy, ciężko było stwierdzić, czy to dlatego, że jest zaspany, jej nie rozpoznaje, czy po prostu jego źrenice mają zwiększoną czułość na światło.

- Ile będzie? – spytał zachrypniętym głosem.

- Yyyyyy – zająknęła się – ja jestem sąsiadką z dołu.

- Eh, myślałem, że przyjechała już pizza – przewrócił oczami.

Jedzenie pizzy o siódmej piętnaście rano było zdecydowanie nieszablonowym pomysłem, ale postanowiła tego nie komentować.

- Przyszłam tylko powiedzieć, że ktoś z pana wczorajszej imprezy zwymiotował na mój balkon.

- Aha – wzruszył ramionami – nie musiała mi pani mówić. Zapewniam, że nikomu nic nie jest – oznajmił po czym zatrzasnął drzwi.

Zmarszczyła brwi i zapukała ponownie. Mężczyzna otworzył drzwi z niejakim poirytowaniem.

- Przepraszam, źle się wyraziłam – odchrząknęła. – oczekuję, że ktoś to posprząta.

- Jest pani pewna, że to na pewno ktoś z mojej imprezy? – zapytał.

- Tak, jestem pewna. Mieszka pan centralnie nade mną, a pana balkon jest centralnie nad moim. Proszę to sprzątnąć – starała się zabrzmieć stanowczo.

- Wie pani co – mruknął, jakby się nad czymś intensywnie zastanawiał – znajdę osobę, która narzygała i ją przyślę. Bo wiem, że to nie byłem ja – ponownie zatrzasnął drzwi.

Stała jeszcze przez chwilę na jego wycieraczce z napisem „nie wchodź bez wódki” („to by wyjaśniało, dlaczego nie zaprosił mnie do środka” – pomyślała), po czym odeszła czując, że nic więcej nie wskóra.

Kolejnych parę godzin minęło jej normalnie. Czytała, pracowała, jadła i co jakiś czas wyglądała na balkon, żeby popatrzeć na wymiociny. Było coś dziwnie przyjemnego w patrzeniu na takie obrzydlistwo. Może było to fałszywe uczucie bezpieczeństwa – w końcu od zarazków i odoru oddzielały ją drzwi balkonowe – a może interesowała ją kształt i tekstura. Co jest, oczywiście, dziwne, ale nie aż tak dziwne, gdy zauważymy, że była ona malarką.

Ludzie zazwyczaj nie wierzyli im, kiedy mówiła, ze tworzy grafiki na zlecenie oraz prowadzi sklep internetowy z obrazami i szkicami. Po tym, jak pokazywała im swoje prace, z reguły tłumaczyli się tym, że u niej w mieszkaniu jest niezwykle czysto, a na jej ubraniach i dłoniach nie ma farby. Ona bardzo lubiła porządek. Dwa razy dziennie brała prysznic i przynajmniej raz dziennie sprzątała całe mieszkanie. Oprócz tego nie miała dywanów, a mopem bardzo łatwo było wytrzeć drewniane podłogi.

Równo o dwunastej zadzwonił dzwonek do drzwi więc z poczuciem ulgi poszła otworzyć. Za progiem stała dwudziestoparoletnia dziewczyna.

- To pani zwymiotowała na mój balkon? – spytała.

- Chyba nie, ale Remek przysłał mnie, żebym posprzątała. Powiedział, że mi zapłaci – wyznała z ufnością.

- Nie brzydzi się pani? – uniosła brew.

- I tak dorabiam sobie jako sprzątaczka, więc nie – uśmiechnęła się dziewczyna – a obecnie przyda mi się każdy grosz.

- W takim razie zapraszam – otworzyła szerzej drzwi.

Dziewczyna weszła i podała jej rękę.

- Jestem Daria – powiedziała – proszę mi mówić na „ty”.

- Dobrze – uśmiechnęła się – ja jestem Melania.

Poprowadziła ją na balkon, po czym poszła po mop, gąbki, detergenty i ścierki. Zapytała Darię, czy czegoś potrzebuje, a jeśli nie, to czy nie będzie jej przeszkadzało, że popracuje sobie w drugim pokoju. Darii to nie przeszkadzało i powiedziała, że niczego nie potrzebuje więc poszła kontynuować malowanie.

Włożyła słuchawki do uszu, puściła muzykę klasyczną i zanurzyła pędzel w farbie. Szkicowała las iglasty, szybkimi ruchami formowała kształt choinek. Tak najbardziej lubiła malować. Mimo ogólnego konceptu, dzięki muzyce jej obrazy nabierały nowych kolorów, form i szczegółów. Całkowicie zatraciła się w tym, co robiła. Kiedy jej nadgarstek był już tak zmęczony, że nie mogła utrzymać pędzla, wyłączyła muzykę i wyjęła słuchawki z uszu. Spojrzała na zegar ścienny. Było kilka minut po czternastej. Wystraszona, że Daria pewnie wyszła z mieszkania nic jej nie mówiąc i na dodatek zostawiając otwarte drzwi wyszła z pokoju. Ruszyła przekręcić klucz w zamku, a potem skierowała się do salonu, z którego wychodziło się na balkon. Pośrodku pokoju zamarła. Ze ścian zniknęły wszystkie obrazy. Nie było ani jej ulubionej reprodukcji „Uczony w pokoju z krętą klatką schodową” ani pięciu jej własnych obrazów, których część postanowiła zatrzymać dla siebie, a część czekała na kupców. Te świeższe dzieła były w jej pracowni, ale starsze przenosiła na ściany, by nie walały się pod nogami. A teraz ich nie było.

Pobiegła na balkon. Z poręczy zwisał kosz przywiązany do sznurka. Był na tyle duży, że zmieściłyby się w nim wszystkie obrazy z wyjątkiem jednego. Podeszła do barierki i spojrzała w dół. „Uczony (…)” leżał na trawie pod blokiem, powyginany jak harmonijka. Łzy zebrały jej się w oczach, ale wtedy zdała sobie sprawę, że na balkonie było czysto. Przynajmniej posprzątała rzygi – pomyślała.

niedziela, 30 stycznia 2022

...dla których warto żyć

     Na co dzień była smutna. Czuła pustkę, senność, obojętność, żal czy rozgoryczenie. Oczywiście znała te emocje tylko z nazwy. Sama nie za bardzo potrafiła nazywać emocje, a może nie była pewna, czy je w ogóle ma. Jak dziwna wydmuszka składająca się ze skóry i kości. Psychiatrzy, psychoterapeuci i znajomi mówili jej jakie emocje czuje. Podsuwali je jej pod nos, jak miskę jedzenia psu. Bo niby tak łatwiej jej będzie je nazwać. Dostajesz zestaw, dopasuj do siebie. Ludzie codziennie nazywali ją spokojną, skrytą, nie obnoszącą się z emocjami. Emocje? Czy ona w ogóle miała emocje?

Wiedziała tylko, że życie dręczy ją właściwie odkąd pamięta. Ona wolała na nie mówić ‘egzystencja’. Bo tak można było nazwać jej funkcjonowanie. Wstawała, zawsze o podobnej porze, wbita w rutynę codzienności. Piła kawę, siadała w fotelu z książką, czytała przez parę godzin, potem jadła obiad (jedną z pięciu wersji, bo nie lubiła zbyt wielu rzeczy), oglądała swój ulubiony serial medyczny, który widziała już co najmniej tuzin razy, siadała do zdalnej pracy, a potem szła spać. Zdarzało jej się oczywiście wypaść z tej rutyny, co na początku bardzo jej się nie podobało, a później przywykła. Początkowo odstąpieniem od codzienności była dla niej psychoterapia w co drugą środę.

Na ostatnim spotkaniu psychoterapeuta popatrzył jej w oczy (odwróciła wzrok, bo nie lubiła kontaktu wzrokowego) i poprosił o sporządzenie listy minimum trzech rzeczy, które sprawiają, że czuje, że warto jest żyć. Uznał, że potrzebuje w życiu czegoś, co będzie sprawiało, że będzie czuć się dobrze, że będzie się ekscytować i czekać na to coś. Że to nada jej życiu (egzystencji - poprawiła go w myśli) jakiegoś celu.

Początkowo opierała się temu zadaniu. Nie uważała, by było jej to potrzebne. „Życie jest tylko skutkiem ubocznym umierania”, przeczytała kiedyś w książce Johna Greena i zgadzała się z tym. Będzie sobie siedzieć i czytać, i kłaść się spać o tych samych porach aż do śmierci. Odpowiadało jej to.

Był jednak już wtorek i czuła, że musi wykonać zadanie od psychoterapeuty. Taka już była, gdy ktoś wydawał jej polecenie, wykonywała je, na czym nie zawsze wychodziła dobrze. Wypiła już dwie kawy i trzy herbaty, była w toalecie cztery razy, a leżąca przed nią kartka wciąż była pusta. Świeciła bielą niemal rażąc ją w oczy, a uporczywe wpatrywanie się w nią nie przynosiło jej żadnych pomysłów. Odchyliła się na krześle i zamknęła oczy.

Pomyślała wtedy o imprezie, na którą zaprosili ją jej znajomi. Nie miała bliskich przyjaciół, ale miała znajomych, którzy nie byli całkowitymi dupkami więc od czasu do czasu przypominali sobie, by coś z nią porobić czy gdzieś zaprosić. Nie przepadała za imprezami, nie piła alkoholu, nie lubiła zbyt głośnej muzyki, a tak właściwie na co dzień słuchała trzech utworów na krzyż i tylko przez słuchawki. Zazwyczaj w miejscach publicznych, gdy nie miała siły słuchać gwaru. Jednak mimo to zgadzała się na imprezy, by nie przestali jej zapraszać. Od czasu do czasu chciała się czuć pamiętana i na tyle lubiana, by ją zaprosić. Przypomniała sobie, jak na ostatniej imprezie tańczyli w kilka osób w kółku. Było ciemno, a muzyka była zdecydowanie za głośna, ale w skakaniu, machaniu rękami i krzyczeniu słów piosenki było coś wyzwalającego. Nawet jeśli wszyscy byli niezłymi tancerzami, a ona poruszała się opornie, ciężko, powoli, jak dziwnie duże dziecko, to czuła coś miłego. Nie do końca potrafiła to nazwać, ale kiedy wracała do domu po imprezie, po tym gdy poskakała do muzyki (bo tańczeniem tego nazwać nie można) czuła jakąś ulgę, dobry spokój i czasami nawet zauważyła, że unoszą się jej kąciki ust w dziwnym grymasie, który można by zinterpretować jako uśmiech. 

Zapisała na kartce skakanie do muzyki na imprezie i zaczęła dalej myśleć. Starała się przypomnieć sobie coś z jej dzieciństwa, ale w miejscu wczesnych wspomnień ziała w jej pamięci pustka. Przyszło jej jednak do głowy wspomnienie z lat nastoletnich. Nie było ono szczególnie szczęśliwe więc chciała je porzucić, ale wciągnęło ją. Oparła się o krzesło i zaczęła myśleć. 

Kiedy miała piętnaście lat przechodziła fazę zafascynowanie płcią. Czytała o niej wszystko, myślała nawet o gender studies. Ostatecznie jej obsesja płciowością minęła, jak każda w jej życiu. Pół roku później przyszedł do niej jej brat i powiedział, że jest jej siostrą. Jako że była oczytana i nadal pamiętała każdy szczegół tego, co wyczytała, począwszy od biologii mózgu poprzez płeć psychiczną i społeczną, a kończąc na statystykach dotyczących dyskryminacji, przytuliła ją i powiedziała, że ją kocha i że jest jej siostrą. Nie lubiła się przytulać, ale przeczytała gdzieś, że to gest wsparcia i nie wiedziała, co to znaczy kogoś kochać, ale wyczytała, że to dobra rzecz do powiedzenia, gdy ktoś robi przed tobą coming out. Kiedy jej siostra wyszła z pokoju, poczuła, że jej oczy jakoś dziwnie łzawią. Rzadko płakała. Albo dostawała ataku paniki i wtedy na jej czerwonej, pomarszczonej twarzy było pełno spływających z oczu łez albo nie płakała w ogóle, nieraz przez wiele miesięcy. Otarła twarz i poczuła jakby budowało się w niej coś dziwnego, coś na kształt drapacza chmur albo wieży. Zmusiło ją to wyprostowania pleców i podniesienia głowy. Pomyślała wtedy, że musi żyć, by ochronić siostrę, by jej pomóc. Żeby być dla niej. Nie była przekonana, czy to dobrze żyć dla kogoś (przeczytała gdzieś, że nie), ale w tamtym momencie było to takie właściwe. Jakby po to została stworzona.

Zastanowiła się przez chwilę i zapisała „warto żyć dla mojej siostry, bo ona mnie potrzebuje”. Nie była stuprocentowo usatysfakcjonowana, ale miała wrażenie, że jej terapeuta pochwali ją za ten punkt. Wypiła kilka łyków herbaty, ale okazała się chłodna więc się skrzywiła. Poszła odłożyć kubek do zlewu. Nie lubiła zimnej herbaty. Postała chwilę przy oknie patrząc na mijające jej blok samochody, a potem nalała sobie soku multiwitamina (tylko taki lubiła) i usiadła z powrotem przy stole. Przypomniała sobie instrukcje swojego psychoterapeuty („to mogą być nawet maleńkie momenty i pozornie nieznaczące nic rzeczy, nawet chwilowe poczucie zadowolenia i satysfakcji się liczy”). Lubiła mieć konkretne wytyczne i instrukcje więc gdy przypomniała sobie te słowa, przyszło jej do głowy, co jeszcze może dopisać do listy. 

Nigdy nie wykupiła Spotify premium, bo nie była aż tak bogata. Oznaczało to denerwujące reklamy i limity przewijania, co nieraz doprowadzało ją do szału. Zwłaszcza kiedy miała w głowie tę jedną piosenkę, którą tak bardzo chciała przesłuchać w danym momencie. Spróbowała przywołać to dziwne uczucie, kiedy po piątym i ostatnim przewinięciu wreszcie włączył się ten konkretny utwór. Uczucie to pełzało po całym jej ciele i zatrzymywało się gdzieś w głowie, czasem powodowało dreszcze albo nerwowe kręcenie się na siedzeniu. 

Niepewnie przytknęła długopis do kartki i dopisała przewijanie piosenek. Stwierdziła, że to wystarczy, po czym przypomniała sobie, że musi iść do sklepu. Nie lubiła chodzić do sklepu. Było tam głośno i tłoczno, co uznała za zdecydowanie za dużo bodźców. Ale i tak najbardziej nie lubiła schodzenia po schodach z dziesiątego piętra. W bloku była co prawda winda, ale ona jej nie ufała. Nie ufała żadnym windom. Utknięcie w takiej małej windzie bez okien było najgorszym, co mogła sobie wyobrazić. 

Dopiła sok, wzięła plecak, założyła kurtkę i buty. Zamknęła mieszkanie, przekręciła klucz w zamku trzy razy. W prawej kieszeni telefon, w lewej portfel, w prawej tylnej klucze, w lewej tylnej pomadka ochronna do ust i chusteczki higieniczne. Plecak na plecach, pusty, bo potem będą w nim zakupy. Wyszła i już sięgała po poręcz schodów, ponieważ zawsze trzymała się poręczy, gdy schodziła, kiedy potknęła się o deskorolkę, którą musiał zostawić na klatce dzieciak od sąsiadów. Poleciała w dół, rozwalona na wszystkie strony słysząc swój plecak telepiący się na jej plecach. Usiłowała zwinąć się w kulkę, ale toczyła się zbyt szybko. Coś strzyknęło jej w ręce i krzyknęła z bólu. Tocząc się w dół i skacząc po schodach jak piłka odbijająca się od podłogi będąc przekonaną o własnej śmierci, pomyślała: „to było dobre życie.”


czwartek, 20 stycznia 2022

Święta

 Wybiła siedemnasta dwudziestego czwartego grudnia. Regina wyglądała przez okno. Czuła smutek. Normalnie o tej porze siadałaby z rodziną do wigilijnego stołu, ale dziś, mimo że dzieliło ich tylko kilka kilometrów, nie była tam mile widziana. Zaczęła myśleć, że nie ma już rodziny. Że mimo swoich dwudziestu paru lat święta spędzi sama, skulona na kanapie przed „Kevinem samym w domu”, którego co roku oglądała z rodzicami i rodzeństwem. A teraz jest sama. Nawet kot - przybłęda, który przychodził do niej raz na kilka dni, dziś się nie zjawił. Może nawet on miał rodzinę. Odwróciła się i z cichym westchnieniem ruszyła do kuchni, aby nalać sobie kieliszek wina, kiedy rozległo się pukanie do drzwi. Nadzieja umiera ostatnia więc serce Reginy zabiło mocniej w nadziei, że może jej rodzice nie uważają jej już za niegodną ich rodziny. Ruszyła pośpiesznie do drzwi i otworzyła je, chyba nieco zbyt entuzjastycznie. Za progiem stała kobieta koło czterdziestki, ubrana w wełniany czarny sweter i skórzaną spódnicę do ziemi. Na nogach miała glany z kolorowymi sznurówkami.

- Dobry wieczór – odezwała się – mieszkam piętro wyżej, pod trzynastką. Razem z moją partnerką. Zauważyłyśmy, że jesteś samotna, a organizujemy Wigilię. Zechciałabyś zjeść z nami?

- No nie wiem – mruknęła niepewnie Regina – nie jestem zbyt religijna…

- Och, nie, proszę się o to nie martwić - my też nie jesteśmy.

- Będzie pewnie niezręcznie, tylko ja i panie… - kontynuowała Regina.

- O, nie, nie tylko my. Co roku wyprawiamy Wigilię dla naszej wybranej rodziny. To same queery – zaśmiała się – bo tak to teraz młodzież mówi, prawda? – przechyliła głowę – większość z nich już jest. Przedstawię cię.

Kobieta odwróciła się, ale Regina wciąż wahała się w drzwiach.

- Skąd wiedziały panie, że ja…? – nie dokończyła.

- Kochana, masz tęczową przypinkę na torbie – wyjaśniła nieznajoma ze spokojnym uśmiechem – a poza tym nasz kot do ciebie przychodzi, prawda? On przychodzi tylko do swoich. Właśnie, tak na przyszłość, nie karm go za dużo, bo  wbrew pozorom go karmimy.

Zafascynowana i zaciekawiona Regina ruszyła za nią niepewnie, uprzednio zamykając drzwi do swojego mieszkania. Gdy doszły do mieszkania numer trzynaście, kobieta pacnęła się w czoło.

- Cholera, zupełnie zapomniałam się przedstawić – wyciągnęła do niej rękę – jestem Elwira. Nie mów do mnie per pani, proszę.

Regina potrząsnęła jej dłonią i cicho wypowiedziała swoje imię. 

Weszły do mieszkania. Pachniało pierniczkami, a ciepłe wnętrze wypełniały radosne głosy. Do nóg Reginy przypadł kot, ten sam, który do niej przychodził. Cały czarny ze świdrującymi żółtymi oczami. Nim Regina zdążyła zdjąć buty Elwira wyciągnęła rękę, by pociągnąć ją do wnętrza. W salonie znajdowała się najdziwniejsza zbieranina mebli, jaką kiedykolwiek widziała. Stół tworzyły trzy połączone stoły, a wokół nich stało co najmniej pięć rodzajów krzeseł (w liczbie po trzy lub cztery z każdego rodzaju) oraz kilka foteli. Pstrokaty dywan wyglądał jakby był robiony ręcznie, a wzdłuż ściany ciągnęła się meblościanka z prawdziwego zdarzenia - dokładnie taka sama jaką Regina widziała u swoich dziadków zanim ci jej nie wymienili. Choinka ozdobiona wyrobami z papieru, modeliny i gliny oraz obwieszona naprawdę sporą ilością światełek stała wciśnięta w kąt i dziwnie wygięta. Stół niemalże uginał się od potraw i przekąsek. Były pierogi, jakaś ryba, barszcz czerwony i uszka, zupa grzybowa, co najmniej pięć rodzajów sałatek, kompot z suszu, kluski z makiem, kapusta z grochem…

Elwira pociągnęła ją za rękę i zaczęła przedstawiać roześmianej grupie obsiadającej stół z każdej możliwej strony. Regina nawet gdyby chciała nie byłaby w stanie zapamiętać wszystkich. Ale zapamiętała kilka osób: Jowitę, transpłciową kobietę, wieszczkę i wróżkę, Karo i Lu, niebinarnych nastolatków skłotujących dwie ulice dalej, Mirelę i Urszulę, które nie mogły oderwać od siebie ust, Kaję, która powiedziała, że jest aseksualna i ten przesyt seksualności działa na nią mdląco, na co Elwira powiedziała, żeby przestała oraz Horacego, transpłciowego chłopaka, któremu Elwira i jej partnerka wynajmowały pokój (a właściwie: mieszkał u nich za darmo). W końcu Regina poznała i tajemniczą partnerkę, która była właśnie w trakcie nastawiania piosenek świątecznych, choć i tak nie dałoby się ich usłyszeć w tym harmidrze.

- Regino, to jest moja partnerka Gabriela – powiedziała Elwira.

Gabriela miała chyba ze dwa metry wzrostu, ubrana była w kwiecistą sukienkę i pantofle na wysokim obcasie, co czyniło ją jeszcze wyższą. Długie blond włosy miała zaplecione w dwa warkocze, a na twarzy szeroki uśmiech.

 Regina została posadzona, ktoś nalał jej wina, a ktoś inny nałożył na talerz pierogi. Rozmawiała z ludźmi, patrzyła na przytulające się pary i pieściła kota, o którym dowiedziała się, że nazywa się Gilbert.

- Gilberta przyniosła nam Jowita, gdy okociła się jej kocica Juniper. Jej kot jest totalnie magiczny – zniżyła głos Elwira – i podejrzewamy, że Gilbert też ma coś z tej mocy. Zawsze wynajduje ludzi, którzy są zbyt tęczowi na ten szary świat.

- Boziu, Elwira, przestań mówić wierszami – Gabriela przewróciła oczami.

- A, bo właśnie, nie mówiłam ci, ale jestem poetką.

- Dobrze, że wybudowali za rogiem fabrykę wierszy – zaśmiała się Gabriela wpatrując się w ukochaną. 

- Za to moja Gabi jest architektką. Wziętą architektką.

- I zbieraczką. Jak myślisz, jak długo zajęło mi skompletowanie mebli tylko do tego pokoju? – zapytała Gabriela.

Regina jadła potrawy, które smakowały jej domem i dzieciństwem, które pamiętała z czasów, kiedy wszystko było łatwiejsze. Przypominała sobie, jak przez całą wigilię nie jadła nic poza podkradzionymi pierniczkami, żeby zjeść jak najwięcej potraw, które przygotowywały jej mama i babcia. Tego wieczoru napiła się nawet znienawidzonego przez siebie kompotu z suszu i ze zdziwieniem stwierdziła, że nie jest on wcale taki zły.

Gdy zbliżała się dwudziesta, Mirela i Urszula zaczęły się zbierać mówiąc coś o niańce i dziecku, które się obudziło. I że obiecały opiekunce, że będą na dwudziestą, by sama zdążyła na wigilię do siebie.

Wtedy Elwira wstała i zaklaskała w dłonie. Rozmowy ucichły, a oczy zwróciły się na nią.

- Moi drodzy – zaczęła – jako, że mamy w tym roku w naszym gronie nową osobę, wyjaśnię jeszcze raz to, co wszyscy już pewnie wiedzą. Nie dajemy sobie prezentów. Wielu z nas jest biednych czy wręcz bezdomnych, a poza tym jest nas dużo. A zresztą, po co zadowalać się materialnymi rzeczami, kiedy mamy siebie nawzajem? Na pierwszy rzut oka możemy wyglądać jak przypadkowa zbieranina dziwnych ludzi, ale w gruncie rzeczy jesteśmy rodziną. Rodziną, którą sami wybraliśmy. Która się o siebie troszczy i się kocha, i spotyka o wiele częściej niż raz w roku na wigilię. Teraz proszę byście się wszyscy powymieniali numerami z naszą nową siostrą Reginą – wskazała na nią palcem. – Tylko najpierw ci niegodziwcy, którzy opuszczają nas o tak wczesnej porze. Moi drodzy, wina i rozmów jest jeszcze dużo! – Mówiąc to Elwira wzniosła na wpół opróżniony kieliszek.

- Poetka – prychnęła Gabriela i pocałowała Elwirę w policzek.

Regina siedziała przy stole otoczona ciepłem entuzjastycznych rozmów, z Gilbertem mruczącym na kolanach. Wpatrywała się w czteroosobową grupkę toczącą ze sobą zażartą dyskusję na temat najlepszego sezonu jakiegoś serialu, kiedy zdała sobie sprawę, że się uśmiecha.


Zlecenie

  Tamtego dnia do jej drzwi zapukał pewien mężczyzna. Sama nie wiedziała, co z tego wyniknie, poza tym, że kłopoty. Chwyciła mocniej swoją l...