poniedziałek, 17 maja 2021

Nikt nie przyszedł

Wujek Barnaba zmarł w czerwcu. Cała rodzina zjechała się na pogrzeb. Ustawiliśmy się wokół jego cmentarnej kwatery w czerni i milczeniu, i słuchaliśmy kazania księdza. Te kazania są z reguły podobne, dopasowywane jedynie do nieboszczyka, a tak to wszystkie jak przez kalkę. Bardzo szybko się wyłączyłam. Wodziłam wzrokiem po wieńcach, po wstęgach ozdobionych idealizującymi napisami. Zapatrzyłam się na migający płomyk znicza.

Wuj Barnaba to był taki typ człowieka, którego widząc na ulicy część młodzieży określiłaby mianem „Janusza”. Piwny brzuszek, sandały lub klapki i skarpety, łysa głowa. W ręku siatka z zakupami. W rzeczywistości wujek faktycznie trochę tym „Januszem” był. Rzucał na prawo i lewo nieco mizoginistycznymi żarcikami. Za bardzo nie umiał nic ugotować, ale za to był specem od grilla. Wędkował i rozpoznawał ryby w ramach hobby. Przyjechałam kiedyś do niego na wakacje, w lato po śmierci jego żony,  cioci Bożenki. Wujek i ciotka nie doczekali się dzieci, więc rodzina naradziła się i uznała, że oddelegują mnie – młodą, bezrobotną studentkę kierunku, po którym jedyne zatrudnienie to i tak opieka nad seniorami w Niemczech.

Na początku ciężko go było odciągnąć od telewizora. Oglądał mecze, stare komedie, filmy o wojnie, skecze kabareciarzy o wątpliwym poczuciu humoru i guście, czasem jakieś stare polskie komedie. Zazwyczaj oglądałam z nim, z przerwami na robienie mu kanapek i herbaty, aby coś w ogóle zjadł. Po kilku tygodniach zaczęłam zostawiać wujka samego, chodzić na spacery z jego zaniedbanym psem, karmić jego króliki, które hodował na mięso. Robić zakupy spożywcze. Podlewać w domu kwiatki. Kwiaty były bardziej cioci Bożenki, on nigdy chyba nie ustawiłby ich w domu. 

Po trzech tygodniach nieco wydobrzał. Zaczął mi opowiadać historie ze swojego dzieciństwa. Jak zjeżdżając na sankach złamał sobie nogę. Jak jego ojciec nauczył go łowić ryby. Jak razem z kolegami uciekali z lekcji przez okno. Jak poznał ciocię Bożenę na spotkaniu chóru kościelnego. Po tej historii zwykle milkł, a w oczach szkliły mu się łzy. Nigdy nie powiedziałby, że płacze, czy że jest mu smutno.

Kiedyś zabrał mnie na jezioro, gdzie dumnie paradował w swoich wzorzystych kąpielówkach, kupował kebaby z pobliskiej restauracji i popijał piwo na leżaku. Ja czytałam w cieniu, a on krzyczał do mnie „Hela, wchodźże do wody! Co tak siedzisz?!”. On, oczywiście, do wody wszedł. A potem z niej wyszedł, by nakrzyczeć na jakąś panią, bo szczekał jej pies. Później jeszcze narzekał na nastolatków, którzy puszczali głośną muzykę i stękał pod nosem, że „czego ta młodzież dzisiejsza słucha”, i że „za jego czasów…”. „Tak, wujku” – powiedziałam – „kiedyś to były czasy, teraz to nie ma czasów”.

Przyłączał się do mnie podczas zakupów i krytykował moje wybory („a po co ci ta droga szynka, kupimy baleron”) albo uczył korzystania z okazji („nie bierz tego chleba, tamten jest dwa za jeden”). Za to nigdy, przenigdy nie rezygnował z kupienia sobie piwa. Należy jednak przyznać, że zawsze pytał mnie, czy też chcę. Mówiłam, że nie albo może jakieś owocowe. A on na to „No tak, panienki piją owocowe, zapomniałem.”

Taki właśnie był mój wujek Barnaba. Ostatniego dnia września, który zbiegał się z moim ostatnim dniem pobytu u niego, wuj postanowił zaprosić do siebie swojego kolegę. Opowiadał mi, że chodzili razem do szkoły rolniczej. Że to bardzo dobry rolnik. Że razem podrywali koleżanki i ściągali na kartkówkach. Że chodzili wspólnie na imprezy i robili zawody kto więcej wypije wódki. Trudno powiedzieć, czy tak było, czy może to tylko takie opowieści. W każdym bądź razie, wujek Barnaba bardzo się cieszył, że jego kolega przyjedzie. Rozłożył przed domem grilla, wyciągnął z garażu składane krzesła, parasol. Dzień wcześniej nakupił kiełbasy, szynki, karkówki z kością, baleronu, chleba, soku, piwa i kto wie czego jeszcze. Musztardę przygotował, wyjaśnił mi, że kolega nie używa keczupu, on zresztą też nie. Powiedział mi, że to będzie spotkanie po latach i żebym nie przeszkadzała. Tydzień temu na moich oczach dzwonił i umawiał się na tą wrześniową środę, na godzinę szesnastą „bo na noc to nie można ciężkich rzeczy jeść”, tłumaczył. 

Zaszyłam się w domu z książką. Czytałam akurat Tołstoja więc siadłam w sypialni przy biurku, zapaliłam lampkę i skupiłam się na lekturze. Minęły dwie godziny, wiem, bo pamiętam jak spoglądałam na zegarek. Zachciało mi się pić więc ruszyłam do kuchni po sok. Wujek zostawił mi jeden karton. Nalałam sobie i zaczęłam pić. Zbliżyłam się do okna. Wujek siedział samotnie przy grillu. Zgrzewka piwa stała nienaruszona. Mięso leżało na grillu gotowe do usmażenia. Dopiłam sok, bijąc się z myślami.

W końcu wyszłam z domu i stanęłam koło wujka Barnaby. „To co, wujku” – powiedziałam – „mieliśmy robić tego grilla?” Wuj siedział przez chwilę bez ruchu wpatrując się w drogę, którą powinien nadjechać jego dawny przyjaciel, po czym wstał, uśmiechnął się i odpowiedział, że „tak” i „Dlaczego tak się ociągasz? Zawsze musisz się spóźniać.” 

Nie zwykłam płakać nad zmarłymi, bo nie sądzę, by miało to dla nich znaczenie. Ale stojąc nad grobem wujka Barnaby trzy lata po naszym wspólnym grillu poczułam łzy spływające po moich policzkach.


Do M.

  Czasami najbardziej erotyczną rzeczą jest sama bliskość. Kiedy leżałyśmy blisko siebie, a ja czułam twój wzrok utkwiony w nieopisywaln...