Raz, dwa, trzy
Zastanawiała się, co będzie skuteczniejsze: skoczyć pod
pędzący samochód czy połknąć żyletkę? Była więźniem własnego umysłu, a on
pastwił się nad nią, nie dając jej spać. Krew płynęła w dół jej ramion, a chłód
płytek pulsował pod ręką. Ostatecznie,
wcale nie chciała tu być. To nie była jej decyzja. Plusk, kropla krwi
rozbiła się na niebieskiej płytce. Jak wykrzyknik. Jak wezwanie do odpowiedzi.
Do odpowiedzialności, której nie miała. Jej własne myśli nawiedzały ją we
snach, przewracała się z boku na bok w sennych koszmarach, ale rzeczywistość
była gorsza od snu.
Cztery, pięć, sześć
Czasem udawało jej się
zasnąć na parę minut, odpłynąć w krainę ukojenia i spokoju. Kilka minut
na doładowanie baterii, a potem wiele godzin koszmaru i dzień, w którym każdy
ruch jest mozolny jak w smole, a kołdra wypełniona kamieniami nie daje się
unieść. Wpatrywała się w ścianę, a łzy spływały po jej policzkach, znacząc na
nich chwiejne strużki. Bolał ją każdy mięsień, każdy staw i ścięgno, czuła, że
gdy się podniesie, to zawali się pod własnym ciężarem, ciężarem myśli,
wspomnień i codzienności. Chciała cała wypłynąć ze środka, opuścić ciało,
duszę, ziemię. Udać się do niebytu.
Siedem, osiem, dziewięć
Nie podobał jej się koncept nieskończoności, bo nawet doczesność
była nie do wytrzymania. Leżała zwinięta embrionalnie i liczyła od tysiąca w
dół. Aby ten uciążliwy moment zawieszenia pomiędzy jawą a snem się skończył, a
wraz z nim by skończył się świat. Nikt nie zasługuje na świat. Niech już
wszyscy znikną, niech przestaną być koło niej, mówić, chodzić, jeździć tymi
swoimi samochodami. Ludzie ciągle się tylko gdzieś spieszą, a jej się spieszy
tylko do śmierci. W jej objęcia chce się rzucić, w jej matczyności zanurzyć. To
będzie jej ukojenie, jej spokój. I lekkość.
Dziesięć
Miała już dość tego kraju, miała żal, że się urodziła, i
wtedy, i teraz i z każdą sekundą. Chciała już obrócić się w nicość, by nie
widzieć więcej tych ludzi, którzy nienawidzą. Ona nienawidziła tylko siebie.
Było cicho i ciemno. Zimno, tylko jej ręce pulsowały i spływała z nich krew.
Chciała się położyć, zasnąć i już nigdy nie obudzić. Nie musieć podejmować
decyzji. Nie dorastać. Nie wychodzić z domu. Nigdy. Przenigdy. Miała nadzieję,
że apokalipsa wydarzy się niedługo. Wszyscy na nią zasługiwali.
Jedenaście
Nie mogła nic jeść albo mogła jeść zawsze, za dużo i za
szybko. Każdy miał problemy, które w
końcu były ważniejsze, a ona była tylko małolatą, która robi problemy.
Bała się, że nie uda jej się umrzeć szybko i to był jej największy lęk. Nie chciała,
by ją reanimowali, zszywali, operowali. Niech ją zostawią w spokoju, na pastwę
losu, niech raz w życiu dadzą jej spokój, którego ona tak bardzo potrzebuje.
Niech ją zabiją, byle szybko, chce umrzeć jak zwierzę, bo jest zwierzęciem, nie
jest niczym innym. Nie, po prostu jej świat się skończy.
Dwanaście
W ciszy jej myśli odbijają się od ścian. Słychać jeszcze
wodę w rurach. Cicho. Patrzy na rozciętą skórę, na czerwone prążki, które
zrastają się zaskakująco szybko. Ale pojawią się nowe. Chciałaby, żeby można
się było wykrwawić. Chciałaby zamknąć drzwi na klucz, położyć się i pozwolić
całej krwi wypłynąć. W powietrzu pachniałoby rdzą. Rodzimy się wbrew woli,
myślała, ale jej wolą było się nie urodzić. Mogłaby wtedy nie istnieć, a świat
bez niej i tak by się nie zmienił. Byłby tak samo zimny, nieludzki, potworny.
Tak samo nie do życia.
Trzynaście.
Wyszła z domu. Wiatr zawodził, szumiały liście, które
jeszcze nie zdążyły opaść. Nie czuła zimna. Jej ciało pulsowało od rozgrzania.
Zacisnęła dłoń na żyletce. Przyspieszyła kroku. Było ciemno, po dziewiętnastej.
Już niedaleko, myślała. Mijała ludzi, którzy byli jej obojętni, nic nie
znaczyli. Ona też nic nie znaczyła. Dla siebie, dla innych, dla świata, dla
teraźniejszości.
Czternaście.
Wiatr smagał ją po twarzy, było ciemno. Październik. Wzięła
żyletkę do ust i z trudem ją połknęła. Nie czuła bólu ani strachu. Usłyszała
nadjeżdżający samochód. Pobiegła.
Czwartek, 22.10.2020