Luiza
Nie wiedziała właściwie, dlaczego się
zgodziła na tę randkę. Było niezręcznie, bo jakże by inaczej mogło być. Byli z
dwóch różnych światów i pewnym było, że się nie dogadają. Tymon zaprosił ją na
sobotę na spacer i lody w czwartek po zajęciach. Sprawdziła w kalendarzu i nie
miała żadnych planów więc się zgodziła. Ale Tymon nie był jej typem. Zaczytany
okularnik z grzecznie przylizanymi włosami, noszący flanelowe koszule i zawsze
z nosem w podręcznikach. Nigdy nie ceniła kujonów.
Ona sama była zapaloną gothką. W czarnym
crop topie, czarnej skórzanej mini spódniczce, Demoniach martensa na grubych
podeszwach, z czarną pomadką na ustach i z czarno - różowymi włosami
rozczochranymi na wszystkie strony oraz z kreską na oczach grubszą niż jej
paznokieć raczej nie wydawała się osobą pasującą do wizerunku Tymona i wątpiła,
czy znajdą jakiekolwiek wspólne tematy.
Randka rozpoczęła się od niezręcznego
uścisku. Tymon zdecydowanie był osobą, która lubiła przytulać się na powitanie,
co tylko spowodowało, że przewróciła oczami. Następnie ruszyli przed siebie w
stronę rynku, by tam zakupić lody i przejść się do parku wyjadając mrożone
desery z rożków. Rozmowa raczej się nie kleiła. Tymon spytał, dlaczego wybrała
akurat ten kierunek studiów (socjologię), na co ona wzruszyła ramionami i
odparła, że widocznie za bardzo lubi ludzi. On rozgadał się, jak to interesują
go zachodzące w społecznościach zjawiska i zmiany. Wyłączyła się, nie
interesowało jej to. Poszła na te studia, bo tu ją przyjęli, a jej rodzice
prawnicy wyraźnie zaznaczyli, że życzą sobie, by studiowała. Zajęcia nie były
najgorsze, nawet poniekąd jej się podobały. Ale przecież się do tego nie
przyzna.
Doszli do lodziarni, którą wybrał Tymon i
kupili lody. On (oczywiście, że tak) czekoladowe, ona sorbet cytrynowy. Przynajmniej
nie nalegał, że zapłaci, co nieco poprawiło sytuację. Zastanawiała się, jak
bardzo do znudzenia normalnym trzeba być, gdy wybiera się w lodziarni lody
czekoladowe. W pewnym momencie, najwidoczniej chcąc potoczyć konwersację dalej,
Tymon zauważył, że ma pomalowane paznokcie i powiedział, że są bardzo ładne, że
fajny kolor. Odpowiedziała, zgodnie z prawdą, że są czarne. Rozmowa ucichła, a
oni skierowali się w stronę jednej z odnóg rynku, skupieni na lodach. Tymon
zająknął się, że będzie padać. Faktycznie, na niebie zbierały się ciemne,
nabrzmiałe chmury i zaczęło wiać. Ruszyli więc szybciej w stronę wyjścia z
rynku. Luiza miała nadzieję, że randka skończy się przedwcześnie ze względu na
deszcz. Dokończyła swój sorbet i wyrzuciła serwetkę do śmietnika. I wtedy
lunęło.
Deszcz bardzo szybko przemoczył ją do
suchej nitki, włosy miała pozlepiane w strąki, a bluzkę nieprzyjemnie
zimną.
- Szybko – krzyknął Tymon i chwycił ją za
nadgarstek ciągnąc w bok.
Zatrzymali się przed barem pod rozłożonym
parasolem. Był to bar typu alkoholowego - dosyć obskurna miejscówka, która
pamiętała jeszcze chyba PRL. Szyld był brudny i obdarty na tyle, że nie dało
się nawet odczytać nazwy. Luiza podbiegła do drzwi i szarpnęła za nie, ale nie
ustąpiły. Na rozkładówce przyklejonej na ścianie przeczytała, że pub otwiera
się o siedemnastej, a była zaledwie dwunasta. Faktycznie, gdy się rozejrzała
zauważyła, że krzesła i stoły były złożone, tak jak wszystkie parasole, poza
tym jednym, pod który zaciągnął ją Tymon. Starając się nie okazywać niechęci
wróciła pod parasol. Stali przez chwilę w niezręcznej ciszy aż Luiza westchnęła
i zaczęła konwersację.
- Naprawdę lubisz lody czekoladowe? –
spytała.
*
Tymon
Spodobała mu się już pierwszego dnia,
kiedy nie znał nawet jej imienia. Podobały mu się jej neonowo różowe pasemka w
jej zawsze wyprostowanych, choć mimo wszystko rozczochranych włosach,
kabaretki, które nosiła, a przez które jej nogi wyglądały jak w kratkę. Zwrócił
uwagę na jej duże obleczone czarną obwódką oczy wodzące po sali wykładowej w
zamyśleniu. Zauważył jej długie, chude palce stukające w biurko o paznokciach
pomalowanych zawsze na czarno. Podziwiał jej umiejętność chodzenia w
gigantycznych, czarnych glanowatych buciorach, których podeszwy musiały mieć
chyba z dziesięć centymetrów. Po kilku dniach zapytał o jej imię. Powiedziała
mu je znudzonym, jakby nieco poirytowanym głosem, pisząc coś intensywnie na
telefonie. Po miesiącu nieśmiałych uśmiechów, pożyczania długopisów i
chusteczek, i oferowania pomocy w nauce zdobył się na odwagę i zaprosił ją na
randkę. Spytała, co niby mieliby robić, przewracając tymi swoimi błękitnymi
oczami. Odparł, że proponuje spacer przez rynek do jego ulubionej lodziarni, a
potem dalej do parku. Wygrzebała ze skórzanej torby czarny kalendarz w formie
notesu, przekartkowała go, westchnęła ciężko i się zgodziła. Zaproponował
jedenastą trzydzieści. Powiedziała, że jej pasuje. Wiedział, że pewnie jej
wymarzoną randką byłby jakiś koncert, na którym słychać głównie uderzanie w
perkusję, elektryczne dźwięki gitary i zdzieranie gardła wokalisty. Jego
wymarzoną byłaby kolacja w dobrej restauracji, postanowił jednak znaleźć
kompromis. Spacer na lody, jego zdaniem, brzmiał miło i nienachalnie oraz mógł
odbyć się za dnia, przez co zmniejszał szanse, że Luiza pomyśli, że jest jakimś
zboczeńcem i chce tylko zaciągnąć ją do łóżka. A poza tym - kto nie lubi lodów?
Randka przebiegała dobrze. Przytulili się
na powitanie miło i niezobowiązująco, i ruszyli w stronę lodziarni. Spytał,
czemu wybrała te studia, a ona odparła coś półsłowem. Rozgadał się na temat
jego największej pasji, socjologii, podekscytowany perspektywą znalezienia
wspólnego języka. Luiza wydawała się zasłuchana i od czasu do czasu kiwała
głową. Ucieszył się, bo to takie rzadkie w tych czasach, żeby ludzie się
nawzajem słuchali. Doszli do lodziarni, w której on zamówił lody czekoladowe, a
ona cytrynowy sorbet. Trochę go to zdziwiło. Nie do końca rozumiał, jak można
lubić sorbety. To w końcu taki podgatunek lodów. Skomplementował kolor jej
paznokci, na co odburknęła, że przecież są czarne, po czym zapadła niezręczna
cisza. Zaczęli kierować się w stronę parku, kiedy zauważył, że będzie padać.
Ruszyli szybciej przed siebie, Luiza dokończyła swój deser i wyrzuciła do kosza
serwetkę, w którą owinięty był rożek.
I wtedy lunęło - zupełnie nagle i o wiele
szybciej niż by się spodziewał. Miał w planach zaproponowanie jej wczesnego
obiadu, może bardziej lunchu gdzieś wewnątrz, jeśli deszcz by się rozpadał, ale
teraz nie było na to czasu. Chwycił ją za nadgarstek (grzecznie i nieśmiało) i
zaciągnął pod parasol. Nie wiedział nawet, co to za parasol - zobaczył po
prostu miejsce w którym mogliby się schronić przed deszczem, więc pognał w
tamtym kierunku. Puścił rękę Luizy, a ta pobiegła (“w tych butach” -
przeraził się, bo pomyślał że upadnie) do drzwi baru, przed którym znajdował
się parasol. Szarpnęła za klamkę, ale nie otworzyły się. Tak właśnie
przypuszczał. Jego starszy brat chodził do tego typu spelun i mówił, że zwykle
otwierają się koło piątej. Luiza wróciła już nieco wolniej pod parasol. Stali
obok siebie nic nie mówiąc. Ponownie poczuł się nieco niezręcznie. Zaczął
gorączkowo poszukiwać tematu do rozmowy, kiedy to z jej strony padło pytanie.
*
- Naprawdę lubisz lody czekoladowe? –
spytała.
- Naprawdę – odparł Tymon. – Ale nie są to
moje ulubione.
- Uff, przynajmniej tyle – burknęła.
Deszcz kapał z obrzeża parasola na kostkę
brukową. Wszystko wokół szumiało od tnących powietrze strumieni.
- A ty naprawdę lubisz sorbety? – zapytał.
- Tak, lubię – stwierdziła – ale nie
tylko.
- Jaki jest twój ulubiony smak lodów? –
ciągnął Tymon.
- Chyba straciatella – odparła po chwili
zastanowienia. – A twój?
- Tiramisu.
Luiza kaszlnęła, po czym zaczęła wykręcać
włosy, z których skapywała woda.
- Jest ci zimno? Mogę zaoferować moją
koszulę – powiedział Tymon.
- Flanelową koszulę w kratkę? – obruszyła
się – prędzej umrę, niż to założę.
Deszcz dudnił coraz bardziej i bardziej,
obok nich przemykali nieliczni ludzie pod parasolami i w płaszczach, skuleni,
idący szybko. Minęła ich kobieta z wózkiem, którego kółka rozbryznęły kałużę
obok nich. Luiza odskoczyła.
- Do cholery jasnej! – zaklęła – Znowu
będę musiała czyścić buty!
- Te buty to są w ogóle wygodne? –
Zagadnął wpatrując się w swoje poplamione białe trampki.
Luiza założyła ręce na piersiach.
- One mają wyglądać, nie być wygodne –
burknęła wyraźnie zła – a te twoje dżinsy to niby są wygodne? Tak szurają jak
chodzisz... nienawidzę tego dźwięku.
Tymon, spłoszony, nic nie odpowiedział.
Włożył ręce do kieszeni. Paczka chusteczek, portfel, telefon, zmięty bilet
autobusowy, paczka gum do żucia. Luiza przytupywała przyglądając się kroplom
pędzącym z zawrotną prędkością. „Co za bufon” – pomyślała. Tymon wyciągnął z
kieszeni telefon i zaczął szukać na nim czegoś, co mogłoby zainteresować Luizę.
Zauważył zdjęcie swojego psa, Zbira. Był adoptowany, wyglądał groźnie,
przypominał amstaffa i raczej nie był ładny, ale Tymon uznał, że zaryzykuje.
Podsunął Luizie telefon pod sam nos.
- To Zbir, mój pies. Mam nadzieję, że
wolisz psy niż koty, albo że przynajmniej darzysz psy jakąkolwiek sympatią…
Luiza rozpromieniła się i zaczęła
podskakiwać w miejscu, przyciskając dłonie do ust.
- Wziąłeś go z lokalnego schroniska,
prawda? – wykrzyknęła.
- Tak, ale o co chodzi? – wyjąkał Tymon.
- Znam Zbira! – przestała podskakiwać,
wyjęła mu z ręki telefon i przybliżyła zdjęcie. – Jestem wolontariuszką w
schronisku, w którym był. Chodziłam z nim na spacery, głaskałam go, bawiłam się
z nim, napełniałam mu miskę…
- Naprawdę? – rozpromienił się.
- No tak, naprawdę! – przytaknęła
energicznie Luiza – Kocham psy! Najbardziej uwielbiam im pomagać, bawić się z
nimi i je pieścić! Nie mam swojego psa, ale te schroniskowe są prawie jak moje!
Nie wiedziałam, że to ty zaadoptowałeś Zbira…Co u niego?
Tymon opowiedział jej, że Zbir na początku
nie chciał jeść, ale teraz pochłania trzy miski dziennie, że załatwia się na
zewnątrz, że uczy się aportować i starają się chodzić na trzy spacery w ciągu
dnia, że poza tym do dyspozycji ma ogród…
Deszcz przestawał padać, rozpogadzało się.
Ptaki powróciły do śpiewania, a słońce nieśmiało wychynęło zza chmur.
- Czas już na mnie – przerwała mu Luiza. –
Muszę iść.
- Co byś powiedziała na to, by kolejny
spacer był po parku dla psów i gdybym zabrał Zbira? – spytał Tymon nieśmiało.
- Zastanowię się – uśmiechnęła się i
ruszyła w stronę przystanku autobusowego.