środa, 5 lutego 2025

Baśń o cieple i zimnie

 

Promienie słońca lizały ich gorące łydki, kiedy biegały wśród drzew. Od dziecka bawiły się w podchody i w berka. Ich kroki szeleściły wśród traw i liści, ptaki podśpiewywały w koronach, a one, gdy się zmęczyły, przysiadały na ziemi i jadły opadłe jabłka. Wysysały sok ze śliwek, a potem spijały nektar ze swoich ust wraz z potem.

Jesienie były tu nadal gorące, nawet gdy słaby wiatr mącił gałęzie drzew i zwiastował nadejście chłodu. Na cały rok miały zabawy, dobrze przemyślane i ewoluujące wraz z ich wiekiem. Urodziły się tego samego dnia, choć z innych matek i ojców. Ich podwórka stykały się, niczym nieogrodzone, a one jeszcze bardziej zacierały ich granice.

W zimie ślizgały się na zamarzniętej rzece, lepiły bałwany i rzucały się śnieżkami. Kiedy były już całkiem wychłodzone szły do jednego z ich domów, gdzie obie były zawsze mile widziane. Siadały przy kominku z kubkami gorącego kakao i opowiadały sobie historie wyciągając zziębnięte stopy w stronę ognia. Ale tak naprawdę rzadko kiedy było im faktycznie zimno. Ich wewnętrzny żar rozpalał je do czerwoności, z ich policzków nigdy nie schodziły rumieńce, a w ich oczach zawsze tryskały iskry.

Na wiosnę hasały po łąkach, zbierały polne kwiaty i plotły wianki. Wspinały się na drzewa by zerwać pierwsze owoce. Obrywały gałęzie z bazi. Czasem pokrywały swoje ciała nawzajem kwiatami i udawały panie Wiosny. Chwytały się za ręce i patrzyły w niebo i urządzały układy taneczne do akompaniamentu ptasich trelów.

Kiedy nadchodziło lato kąpały się w rzece. Biegały po wsi ociekające wodą i kupowały lody za drobne od rodziców. Stara sklepikarka po jakimś czasie zaczęła odkładać dla nich te uszkodzone, w pomiętych i startych papierkach, a one zlizywały je zachłannie, lepka woda spływała w dół ich podbródków, szyj i brzuchów. Urządzały biegi przełajowe przez sady kończące się triumfalnym wbiegnięciem do rzeki. Kiedy woda była jeszcze zimna i ich ciała pokrywały się gęsią skórką oplatały się nawzajem rękoma i natychmiast odżywał w nich żar.

W jesieni przesiadywały w sadzie, objadając się spadłymi jabłkami i śliwkami. Siadały w rozłożystych konarach drzew i spoglądały na całą wioskę. Biegając wśród drzew chwytały jedną dłonią pień i pędziły wokół drzewa tak długo, aż kręciło im się w głowie.

Nikt w wiosce nie pamiętał już ich imion, dla wszystkich zlały się w jedno, były swoiście mnogie. Zdarte kolana, porwane sukienki, zmierzwione włosy, lepkie dłonie i brudne od ziemi stopy.

Kiedy były osobno, było im zimno. W nocy spały pod puchowymi kołdrami nawet gdy było lato, ubrane w najgrubsze swetry, często dodatkowo owijały się kocami i wkładały grube skarpety. I marzły. Jednak gdy tylko jedna z nich zobaczyła drugą, z samego rana pijąc mleko w jednej z kuchni ciepło rozlewało się po ich ciałach i uśmiechy wypływały na ich twarze i policzki nabierały rumieńców.

Były razem każdego dnia i wielu nocy, gdy ich rodzice zgadzali się na nocowanie. Leżały wtedy razem pod kocem szepcąc sobie opowieści i baśnie i zrzucały z łóżka puchową kołdrę, bo nagle robiło im się za ciepło.

Tak minęło piętnaście lat, a one były nierozłączne, zupełnie zależne jedna od drugiej. Bez siebie nawzajem ich ciała kostniały, a im wydawało się, że zamienią się w sople lodu.

Kiedy miały piętnaście lat zaczęły całować się żarliwie, a ich dłonie coraz częściej badały ich ciała, które wydawały się niemal bliźniacze. Gdy szły, ich palce spotykały się, a potem całe dłonie oplatały się nawzajem. Czuły przepływ ciepła od koniuszków palców, przez łokcie i ramiona, aż do serc.

Ich rodzice z niepokojem obserwowali, jak dziewczynki stały w ogródku podczas wielkiej śnieżycy, obie w koszulach nocnych i bez butów, ich dłonie splecione, głowa jednej z nich złożona na ramieniu drugiej. Zawołali je do domu, gdzie ze zdumieniem zauważyli, że ich ciała były gorące, a na stopach próżno było szukać odmrożeń.

Pory roku się zmieniały, zima przeszła w wiosnę, lato i w końcu w jesień, a rodziny dziewczynek coraz częściej się spotykały. Dawniej serdeczni sąsiedzi, teraz po ich spotkaniach pozostawała wrogość i poczucie bezsilności. Coraz częściej i z coraz większą śmiałością mówili „musimy je rozdzielić.”

Jednak żadna z rodzin nie chciała się wyprowadzić. Ziemia była ich od dawna, sady dzielili na pół, tak samo jak ogród. Gdy padał pomysł wyprowadzki jednej z rodzin druga burzyła się. „Byliśmy tu pierwsi”, mówili, co było nie prawdą. Rodziny sprowadziły się na ziemię w tym samym czasie. Nie mogąc się dogadać podzielili posiadłość na połowy. Wtedy obie żony zaszły w ciążę i dziewięć miesięcy później obie zaczęły rodzić o tej samej godzinie i o tej samej godzinie urodziły się dziewczynki.

Rodziny były w kropce. Zaczęli drążyć temat poprzednich właścicieli ziemi w nadziei, że może oni rozwiążą spór lub odkupią drugą połowę. Żadna z rodzin nie była na tyle bogata, by wykupić ziemię drugiej i obie rodziny pragnęły na zawsze zostać tam, gdzie były.

Pytali w miasteczku, ale trudno im było odszukać właściciela. Ludzie nie pamiętali nikogo przed nimi, albo pamiętali, ale udawali, że nie pamiętają. Patrzyli pod nogi, schodzili im z drogi, wymawiali się obowiązkami. W końcu stara sklepikarka ulitowała się nad nimi. Powiedziała, że ich ziemie należały do wiedźmy.

Rodziny pragnęły odszukać wiedźmę, nie zawierzając słowom staruszki. Nie wierzyli w czary. Sądzili, że to pewnie tylko stara kobieta. Składali wnioski do urzędów, szukali i pytali, ale znów wydawało się, że nikt nic nie wiedział.

Tymczasem dziewczynki dorastały. Czesały sobie nawzajem włosy, chodziły trzymając się za ręce, wiecznie zaczerwienione i o błyszczących oczach. Siadały w sadzie i gładziły się nawzajem rękoma, całowały się w usta i w policzki. Zaplatały sobie warkocze z wielką czułością i prawie się nie odzywały. Nie musiały mówić, doskonale wiedziały, co myśli ta druga.

Wiosną plewiły ogródek, latem karmiły się nawzajem truskawkami oberwanymi prosto z krzaka, jesienią wplatały sobie we włosy liście, zimą robiły aniołki w śniegu.

Gdy szły gdzieś razem, śnieg topniał pod ich stopami, jakby wiosna domagała się o ich uwagę. Nawet muchy i komary wylatywały z kryjówek zmylone chwilowym ciepłem i umierały wpadając w zaspy, gdy tylko dziewczynki oddaliły się, a ich wydeptane ślady na nowo pokrywały się śniegiem.

Na początku lata do domu rodzin zapukała staruszka. Była przygarbiona, a jej włosy zupełnie białe, jednak wydawała się być dziwnie młoda, jej ciało jędrne i niepomarszczone mimo przygarbionej, starczej postury. „Słyszałam, że państwo mnie szukali”, powiedziała, a obie rodziny wpuściły ją do swoich domów, niepewni z powodu jej dziwności, lecz naraz pełni ulgi i nadziei.

Czarownica nie przedstawiła im się, a żadna z rodzin jej nie pamiętała. Kobieta powiedziała jednak, że to zupełnie normalne.

- To jest magiczna ziemia – powiedziała. – Każdy, kto sprowadza się na tę ziemię, będzie związany ze sobą na zawsze i w sposób nierozerwalny, zwłaszcza jednak ci, którzy się na niej rodzą.

- Dlaczego nas pani nie ostrzegła? – pytali.

- Ostrzegałam was wiele razy, ale mi nie wierzyliście. Nikt mi nie uwierzył, bo nikt z was nie wierzy w czary. Myśleliście, że odwodzę was od zakupu ziemi. Kupiliście ją i zapomnieliście o mnie, bo jestem niewygodnym wspomnieniem, a poza tym nie chciałam, byście mnie pamiętali. A teraz nie sprzedacie tej ziemi. Wszyscy w tej wiosce oprócz was wierzą w legendy. Jeśli nie wierzą w czary, to są zbyt przesądni lub zbyt przezorni. Wy też tej ziemi nie opuścicie. Nie pytajcie, dlaczego. Po prostu wiem, że tego nie zrobicie.

- Co mamy zrobić z naszymi córkami? To nie przystoi – odezwał się jeden z ojców. – Ludzie gadają. Gdy były małe, były wspaniałymi przyjaciółkami i było nam to na rękę. Zacieśniło to nasze relacje…

- Ale teraz – odezwała się jedna z matek – teraz to osłabia naszą relację. Ludzie ze wsi patrzą na nas złymi oczami, a nasze córki muszą w końcu znaleźć mężów. To nasze jedyne dzieci, one odziedziczą tę ziemię. Ale nie mogą jej odziedziczyć, kiedy zachowują się…tak….

- Nic nie możecie zrobić – odpowiedziała czarownica. – Dziewczynki nigdy nie pokochają nikogo innego tak, jak kochają siebie. Barbarzyństwem byłoby je rozdzielać. I przestrzegam państwa przed tym. To nie skończy się dobrze, jeśli coś z tym zrobicie.

Wiedźma odeszła, a obie rodziny, oburzone, zaczęły kląć staruchę. Tym razem dobrze ją zapamiętali i dobrze zapamiętali jej słowa. Ale nie wierzyli w czary. Wierzyli za to, że muszą znaleźć rozwiązanie.

Kiedy dziewczynki spały w osobnych domach ojcowie wyszli na podwórko i przedzielili je na pół. Zbudowali płot z desek dokładnie po środku. Chwilę kłócili się, gdzie dokładnie jest środek, bo żaden z mężczyzn nie był skłonny oddać choćby centymetra sąsiadowi. Ich żony patrzyły z okien domów, w których zostały, aby pilnować córek, wiedzione przeczuciem, że te mogą wymknąć się w środku nocy. W końcu pod wpływem ganiących wzroków żon mężczyźni ustalili, gdzie będzie przebiegał płot i postawili go w ciągu tamtej nocy.

Następnego ranka dziewczynki obudziły się z poczuciem chłodu, który zdawał się wypływać z ich serc i zmrażać od środka całe ich ciała. Wybiegły przed domem i stanęły po przeciwnych stronach płotu. Był wysoki, zbudowany z desek. Dziewczynki nie widziały swoich twarzy, ale czuły swoje ciała i spadła na nie fala ciepła. Nie była nawet zbliżona do dawnego żaru, bariera mostu zdawała się fizycznie zmniejszać temperaturę ich ciał. Przycisnęły dłonie do płotu płacząc gorzkimi łzami, a ich szlochy rozchodziły się w powietrzu i wędrowały przez całą wioskę.

Ich rodzice wybiegli przed domy i patrzyli na szlochające córki. Wyciągali do nich ręce i zaraz ganili się za ten gest przywołując na twarze wyraz obojętności. Po kilku godzinach ruszyli do swoich obowiązków, choć dziewczęta nadal głośno szlochały. „Przejdzie im”, powiedzieli sobie i odeszli.

Dziewczynki przywarły do mostu całymi ciałami, a ich żarliwe łzy skapywały na drewno. Deski zaczynały skwierczeć i parować, a nad ogrodzeniem uniósł się zapach dymu.

Zaalarmowani rodzice jak i pobliscy mieszkańcy wioski zbiegli się na posesję rodzin i z przerażeniem stwierdzili, że ogrodzenie się pali. Im większa wyrwa powstawała w deskach na skutek pożaru, tym bardziej złączały się ciała dziewcząt. Początkowo stykały się dłońmi, potem biodrami, brzuchami, piersiami, aż w końcu padły sobie w ramiona, a wokół nich rozgorzała pożoga.

Ludzie rzucili się po wiadra z wodą, ale pożaru nie dało się ugasić. Wszyscy byli pewni, że dziewczęta spłonęły. Wieśniacy powoli rozeszli się do swoich domów, nie chcąc przeszkadzać rodzinom w żałobie i w celu przygotowania posiłków na przyjęcia po pogrzebie.

Ale dziewczęta nie spłonęły. Płot spalił się doszczętnie, po czym zgasł sam. Córki rodzin stały w kłębach dymu, przytulone, tak blisko siebie, że wyglądały jakby stopiły się w jedno. Rodziny rzuciły się w ich stronę i rozdzieliły je od siebie. Dziewczęta już nie płakały, ich ciała były rozpalone, czerwone, lecz zupełnie niepoparzone.

Gdy tego wieczoru matki rozczesywały ich włosy kłęby dymu buchały im w twarze, jakby nadal buzował w nich ogień. Kiedy jednak dziewczynki kładły się spać jak zwykle drżały z zimna, opatuliły się kocami i przykryły puchowymi pierzynami. Ich matki budziły się co godzinę i sprawdzały, czy córki nadal leżą w swoich łóżkach. Leżały, wstrząsane drgawkami i całkowicie zimne, choć żyły.

Rodziny spotkały się na kolejne narady. Rzucali nowe pomysły, czasem podnosili poprzednie kwestie. Może się wyprowadzą, może sprzedadzą ziemię. Żaden z pomysłów jednak nie był wystarczająco dobry.

Rano ojcowie zrobili inspekcję spalonego pasu ziemi, gdzie postawili płot. Nie było widać śladów pożaru. Na sczerniałej glebie zaczęły już wychodzić nowe źdźbła trawy, dżdżownice uwijały się, a pszczoły podlatywały by zapylić nowo wyrosłe rośliny.

Mężczyźni, coraz bardziej zdziwieni, nie potrafili wytłumaczyć sobie, jak doszło do pożaru. Nie znaleźli zapałek, a ziemia zdawała zregenerować się w ciągu jednej nocy. Wtedy z domu wybiegły ich żony krzycząc, że dziewczęta zniknęły.

Szukali ich cały dzień, ale nie mogli ich znaleźć. Dziewczynki siedziały na najwyższej jabłoni w sadzie, zupełnie cicho. Gładziły swoje włosy i patrzyły na siebie iskrzącymi oczami. Jak zawsze, nie potrzebowały słów. Widziały szukających ich rodziców, ale obiecały sobie, że wrócą do domów dopiero na noc. Najpierw musiały się sobą nacieszyć.

Spędziły tak cały dzień, dzieląc się jabłkami i spijając sok ze swoich ust, spocone i klejące, jak zawsze o tej porze roku i jak zawsze, kiedy były razem.

Córki wróciły na noc do domów, cicho wśliznęły się do łóżek. Zasypiając drżały z zimna.

Następnego dnia rano w domach pojawiła się czarownica. Poruszała się ociężale i wydawała się być niezadowolona.

- Mówiłam wam, że nie wolno w to ingerować. Mówiłam wam, że sprowadzicie na siebie nieszczęście.

- Niech się pani nie wtrąca. Nie wierzymy w to pani gadanie – powiedział jeden z ojców. – Sami zadecydujemy, jak wychowywać nasze córki.

- Sprowadzacie na siebie nieszczęście. – Czarownica zawiesiła wzrok na każdym z rodziców po kolei – nie mówcie, że was nie ostrzegałam.

Odeszła, zgięta w pół i kulejąca, a jej białe włosy powiewały na wietrze.

Rodziny wróciły do narad. Uznali, że pozwolą dziewczętom spędzać razem czas zanim wymyślą jak ukrócić te praktyki raz i na zawsze.

Kiedy rodziny się naradzały, one biegały po lesie, wiatr hulał w ich włosach, a żar rozpalał ich serca.

Następnego dnia ojcowie pojechali do jedynego sklepu w wiosce, który sprzedawał blachę. Kupili wielkie połacie metalu i wrócili na swoją ziemię.

W nocy, w tym samym miejscu, gdzie wcześniej drewniany, wybudowali metalowy płot. Był wysoki na dwa metry i nie zostawiał żadnych prześwitów. Zadowoleni poszli spać. Rano zbudził ich krzyk.

Rodzice wybiegli przed domy i zobaczyli swoje córki z dłońmi przyciśniętymi do metalowego płotu. Płakały rzewnie. Zbiegli się mieszkańcy wioski, zwabieni szlochem, choć byli przekonani, że dziewczęta nie żyją. Byli już prawie gotowi na pogrzeb, na który szykowali czarne ubrania. A tymczasem one żyły, płacząc głośnie i donośnie, z dłońmi przyciśniętymi do metalu.

Jeden z bardziej znużonych i obojętnych na sytuację wieśniaków zasugerował, żeby po prostu zburzyć płot i pozwolić dziewczynom na ich gorszące praktyki. Zgromiony spojrzeniami sąsiadów, odparł: „No przecież ogłuchnąć idzie od tego zawodzenia.” „Lepiej być głuchym niż ślepym” – warknęła sąsiadka – „a jak je widzę razem, to prawie wypala mi oczy.”

Rodziny rozgoniły wścibski tłum, zawstydzone. Zabrali się za swoje monotonne obowiązki w ogródku i sadzie.

Po kilku godzinach po posiadłości rozniósł się straszny smród, a rodziny uderzyła fala gorąca. Zaalarmowani pobiegli w stronę gorąca. Wieśniacy zdążyli już ponownie się zbiec i teraz skamieniali z przerażenia patrzyli na palący się płot. Metal topił się, wydzielając paraliżująco gorący swąd.

Ludzie patrzyli tak przez parę godzin, teraz już nawet nie kwapiąc się ugaszać pożogę. Pomiędzy dziewczętami topił się płot, a one stopniowo bardziej i bardziej przywierały się do siebie.

Po kilku godzinach płot wygasł sam, a jedyne, co po nim zostało, to spalony pas ziemi. Dziewczęta, całe pokryte sadzą, już nie szlochały. Przytulały się do siebie, jakby były siebie spragnione, jak podróżnik na pustyni spragniony jest wody, a topiący się spragniony jest tlenu.

Wieśniacy machnęli rękoma i rozeszli się, prychając z oburzenia i zgorszenia, niektórzy zasłaniając oczy. Rodzice ruszyli do córek, rozdzierając je od siebie, dusząc się swędem, który cały zdawał się osiąść na ich skórach i sukienkach.

Tamtej nocy matki siedziały przy posłaniach córek czuwając. Ciała dziewczynek trzęsły się jak w febrze, nie pomagały dodatkowe okrycia i termofory wypełnione wrzątkiem. Ich skóry były tak lodowate, że gdyby nie wyraźne pulsy, oddechy i drgawki ich matki pomyślałyby, że nie żyją.

Ojcowie spotkali się w ogrodzie. Świecili latarkami na pasmo ziemi, które już zaczynało się goić. Po metalowym moście nie było śladu.

Trudno im było zmusić drugiego do wyprowadzki, bo ich córki od początku były tak samo zaangażowane. Żadna nie była prowodyrką. Od małego były nierozłączną jednością. Żaden z nich również nie zamierzał się wyprowadzać.

Kiedy nadszedł ranek dziewczynki wymknęły się z domów, gdy matki puściły je same do łazienek, aby obmyły się po wczorajszym pożarze. Zrozpaczone kobiety pobiegły do debatujących na zewnątrz mężów. Dziewczynek znowu nie było.

Tego popołudnia na posesji znowu pojawiła się czarownica. Była zła, jej dłonie zaciśnięte w pięści, a twarz wykrzywiona w grymasie.

- To nieposłuszeństwo gniewa moją dawną ziemię. – Wysyczała.

- Ale to już nie jest pani ziemia, przebrzydła starucho! – Wrzasnęła jedna z matek. – Czy ty ją przeklęłaś?! Dałaś nam do podpisania jakiś cyrograf?!

- Jesteście ślepi – zauważyła wiedźma, choć wszyscy rodzice widzieli bez zarzutu. – Ta ziemia obradza co roku w nadmiarze, ma wielki i płodny sad, najsmaczniejsze odmiany warzyw i owoców oraz najpiękniejsze kwiaty rosną na niej, za niską cenę…

- Jaką znowu cenę?! – Obruszył się jeden z ojców. – Cenę obłędu i upadku moralnego naszych córek?!

- Za cenę szczęścia waszych córek – zawarczała czarownica. – Ostrzegam was. Pogrążacie się i całą tę ziemię razem z wami. To się nie skończy dobrze. To się skończy tragedią.

Kiedy odeszła rodziny krzyczały na siebie, pełne buzujących emocji. Matki wróciły do szukania córek, a ojcowie ruszyli do wioski, na każdym kroku gonieni oceniającymi spojrzeniami mieszkańców. Chcieli zasięgnąć porady wioskowego pastora, ale duchowny nie wpuścił ich. „Przynosicie hańbę i przekleństwo na całą wioskę. Poza tym mówiliście, że jesteście niewierzący. Widzicie, jak na tym wyszliście? Odejdźcie stąd.”

W tym czasie dziewczynki siedziały skryte w wysokiej trawie na łące. Splatały sobie warkocze, w które wkładały kwiaty. Ich dłonie błądziły po ich szyjach, piersiach i taliach, choć znały się tak dobrze i tak długo, że nie powinny już gubić drogi. Były jednak oszołomione tym gorącem, po tej długiej rozłące. Dziewczynki nigdy nie spędzały osobno dłużej niż jednej nocy.

Motyle i pszczoły siadały na ich głowach i ramionach, wokół buczały trzmiele i śpiewały ptaki. Dziewczęta położyły się obok siebie na plecach. Splotły palce dłoni i patrzyły na leniwe chmury szybujące po niebie. Delikatny wiatr przynosił do ich nozdrzy zapach wczesnego lata.

Tymczasem ojcowie poszli do mężczyzny, który sprzedawał kamienie. Poprosili o najsilniejszy i najbardziej nieprzepuszczalny kamień. Byli gotowi wiele zapłacić, dali sprzedawcy zaliczkę w postaci dziesięciu worków jabłek i dziesięciu worków śliwek.

Dziewczynki nie chciały wracać na noc do domów, wiedziały, że będzie im ciepło na łące pod gwiazdami. Ich matki znalazły je jednak i zaciągnęły do domów. Przygotowały kolacje nie spuszczając wzroku z córek, które się nie odzywały. Były blade, bez rumieńców i błysku w oczach.

Kiedy dziewczęta poszły spać ich matki posłały sobie na podłodze przy ich łóżkach i zapadły w niespokojny, lekki sen.

Mężczyźni przydźwigali kamienie, choć musieli w tym celu wynająć dwa muły, kuca i osła od miejscowego gospodarza. Zaczęli stawiać mur. Mur z szarego kamienia, zupełnie zimnego w dotyku. Skleili kamienie zaprawą. Mur schnął przez kilka ostatnich godzin nocy, kiedy wyczerpani ojcowie spali.

Rano znowu rozległ się skowyt płaczu. Rodzice, nieco już przywykli do tego i zrezygnowani wyszli ze swoich domów. Ich córki płakały z dłońmi przyciśniętymi do muru. Kilku przechodzących wieśniaków prychnęło z pogardą, ale już się nawet nie zatrzymali. Kobieta powiedziała mężczyźnie, że miejscowy biznesmen zaczął sprzedawać woskowe zatyczki do uszu i wszyscy jak jeden mąż ruszyli we wskazanym przez nią kierunku.

Rodzice pokręcili głowami z dezaprobatą i zajęli się swoimi obowiązkami. Kiedy kobiety poszły ściąć kwiaty zobaczyły, że te uschły. Mężczyźni zaczęli zbierać więcej jabłek i śliwek, które wciąż winni byli przedsiębiorcy, który sprzedał im kamienie, ale ze zdumieniem stwierdzili, że ich drzewa są martwe. Wszystkie owoce leżały pod nimi, zgnite i zarobaczone.

Przerażeni ruszyli w stronę swoich domów, gdy nagle przystanęli. Było zupełnie cicho. Nikt nie szlochał. Znaleźli swoje żony i pobiegli razem w stronę muru, wiedzeni nieracjonalnym, lecz strasznym przeczuciem. W miejscu ich córek znajdowały się lodowe figury. Wyglądały zupełnie jak ich córki i były ich wielkości. Podbiegli do nich, chwycili za ich wciąż przytknięte do muru dłonie. Ale dziewczynki nie ruszyły się. Nie czuli pulsu ani oddechu, a nawet dreszczy. Czuli tylko przeraźliwe zimno.

Matki rozpłakały się w głos, a mężczyźni krzyknęli i zdjęli czapki, by nerwowo zmiąć je w dłoniach. Przechodzący obok mleczarz upuścił bańki z mlekiem i z rozdziawioną gębą gapił się na dwie lodowe statuy, zastygłe w tych samych pozach, z dłońmi przyciśniętymi do kamiennego muru, rozwianymi włosami i łzami permanentnie osiadłymi na ich policzkach i rzęsach.

Mleczarz porzucił bańki z rozlanym mlekiem i pobiegł w dół, do wsi. Krzyczał jak opętany. Ludzie powyciągali zatyczki z uszu i zlecieli się na ziemię dwóch rodzin. Stali tam, w osłupieniu. Nawet największym plotkarom zabrakło języka w gębie.

Na przód grupy przedarła się zgięta w pół kobieta. Jej białe włosy spięte były na młodzieńczą modłę, choć sama poruszała się z trudem i kulała. Podeszła do rodzin i opierając się na lasce z trudem się wyprostowała.

- Ostrzegałam was – powiedziała czarownica.

Rodzice opadli na kolana, błagając ją, by im pomogła. By odczyniła urok.

- Nie rzuciłam żadnego uroku. – Stwierdziła. – To wy to zrobiliście. Nie mogę wam pomóc.

Odeszła, opierając znów zgięte ciało na lasce.

Gdy się oddalała, kilku wieśniaków zauważyło, że nie ma haczykowatego nosa ani nie nosi spiczastego kapelusza, co uznali za dziwne.

Po kilku tygodniach obie rodziny opuściły ziemię bez wyprawienia pogrzebu dla swoich córek. Pastor się nie zgodził, a oni nie mieli śmiałości, by nalegać.

Spakowali dobytek, odwrócili się do siebie plecami i odeszli w idealnie przeciwnych kierunkach. Od tamtego czasu nikt ich nigdy nie widział.

Legenda głosi, że lodowe statuy dziewcząt wciąż stoją na przedzielonej kamiennym murem ziemi i niezależnie od tego, jak upalne jest lato, nigdy nie topnieją.

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Jędza, złodziejka czapek

  Złodziejstwo, jako fach, wymaga kreatywności. Każdy się spodziewa, że z tylnej kieszeni czy rozpiętej torebki łatwo jest podprowadzić port...