czwartek, 8 kwietnia 2021

"Papier, kamień, nożyce"

 W te dni, w które deszcz stukał o dach i spływał po szybach, mała dziewczynka błagała swoją mamę, by mogła wyjść na zewnątrz. Kobieta z reguły nie chciała się na to godzić. Nie wiedziała, co jej dziecko będzie robić w deszczu. Jednak mała prosiła głosem tak rzewnym, z oczętami tak wpatrzonymi w jej oczy, że ostatecznie ulegała.

Pomagała dziewczynce założyć żółty przeciwdeszczowy płaszczyk i gumowe czarne kalosze, i patrzyła za nią z okna. Mała miała ze sobą zawsze swoją ulubioną lalkę – maskotkę, materiałową zabawkę, którą zrobił jej dziadek. Dziewczynka biegła przed siebie nie zatrzymując się nawet na uwielbianych przez dzieci kałużach, żółty płaszcz wydymał się pod wpływem wiatru, kalosze stawały się bardziej i bardziej zabłocone, a laleczka, kurczowo ściskana w dłoniach, przesiąkała gwałtownie deszczem robiąc się mokra i coraz bardziej kołysała się  na boki w rytm kroków małej.

Dziś również dziewczynka biegła czując na sobie chłodne krople deszczu, lecz nawet o nich nie myślała. Była podekscytowana. Lubiła, gdy padał deszcz, bo wtedy bawiła się w swoim specjalnym miejscu. 

Jej destynacją była mała chatka sąsiadów. Postawili ją na swoim ogrodzie chyba bez powodu, choć dziewczynka nie była tego pewna. Nic w niej było. Mała zakradła się do ogródka, przemknęła pod oknami, jakby wiedząc, że robi coś niewłaściwego po czym weszła do chatki. Siadła twarzą do drzwi i posadziła obok siebie laleczkę, która natychmiast przewróciła się na pluszową twarz, bo była zbyt mokra, by usiedzieć. W szczelinie pomiędzy drzwiczkami a ścianą widziała padający deszcz. Chatka była tylko trochę większa od niej. Mogła w niej stanąć, obrócić się i położyć. Było w niej zimno i nie było podłogi więc mała zawsze trzęsła się z chłodu siedząc na trawie wśród chlupoczącego dźwięku ulewy. 

- Nie, ona nie gra – powiedziała, wskazując na lalkę. - Ale ja chętnie zagram, jeśli chcesz.

Wyciągnęła przed siebie rękę, odliczyła do trzech i zwijała dłoń w pięść albo wyciągała dwa palce, wskazujący i środkowy, czy rozpościerała całą dłoń. Grała w “papier, kamień, nożyce”. Na jej twarzy malowało się skupienie i zawziętość, niemalże jakby z kimś rywalizowała. Raz na jakiś czas przerywała, by ponowić próbę posadzenia laleczki, która po chwili ponownie upadła. 

- Znowu wygrywasz! To niesprawiedliwe! – wykrzyknęła.

Grała w skupieniu jeszcze bardzo długo, aż w końcu ulewa zaczęła powoli ustawać, a intensywny deszcz zamienił się w lekką mżawkę. Zazwyczaj w takich okolicznościach mała zaczynałaby się już zbierać. Szybciutko, aby nikt jej nie zobaczył. Tamtego dnia jednak zabawa pochłonęła ją bardziej niż zwykle.

Właśnie wyciągała rączkę, aby pokazać znak nożyc, kiedy drzwiczki otworzyły się. Zastygła w pół ruchu. Mężczyzna ukucnął przed wejściem i zajrzał do środka. 

- Co ty tutaj robisz, mała? – zapytał.

- Bawię, się proszę pana – odpowiedziała, a po chwili zastanowienia dodała – przepraszam, że weszłam do pana ogrodu.

- Nic się nie stało, ale chyba powinnaś już wracać do domu. Odprowadzę cię, jeśli pozwolisz.

Skinęła głową, wstała i podeszła do drzwi. Mężczyzna odsunął się, robiąc jej miejsce. Ruszyli w stronę jej domu. Dziewczynka mieszkała w małej wiosce. Wszyscy znali wszystkich. Ona też znała tego pana. Nie pamiętała skąd, ale kiedyś chyba go poznała. W domu mama powiesiła na krześle mokrą kurtkę małej i zrobiła jej gorące kakao. Na stole leżały kredki i papier, dziewczynka usiadła i zaczęła rysować, co kilka mazajów popijając ciepły napój. 

- Przepraszam, że musiał ją pan odprowadzać – zaczęła kobieta. – Mam nadzieję, że nie sprawiła kłopotu?

- Nie, to bardzo grzeczne dziecko – uśmiechnął się. – Ale chciałbym z panią o czymś porozmawiać. 

Zgodziła się. Zrobiła herbatę i usiedli przy kominku. Przed nimi skrzypienie płonących polan, za nimi mruczenie i siorbanie dziewczynki.

- Słucham... – zaczęła kobieta.

- Czy pani wie, gdzie i jak ona się bawi? – Spytał mężczyzna.

- Mówi mi, że idzie się pobawić w kałużach. Ma dużo energii.

– Przychodzi do mnie, do ogrodu, mam tam wybudowaną malutką chatkę, może pani kojarzy…ona się w niej bawi.

- Och, ja pana bardzo przepraszam! Zabronię jej! Nie powinna wchodzić na pana posiadłość! – oburzyła się.

- To zupełnie nie o to chodzi. Mnie nie przeszkadza, że ona się tam bawi. Ale musi pani wiedzieć, że tę chatynkę wybudowałem dla mojej córeczki Hani. Hania była uroczą dziewczynką, chciałem, żeby miała małą przestrzeń, do której tylko ona będzie miała dostęp…

- Nie zdawałam sobie sprawy, że pan ma coś takiego w ogrodzie. – wymamrotała niepewnie kobieta, wpatrując się w trzymany w dłoniach kubek herbaty.

- Hania zmarła rok temu. Białaczka. Miałaby pięć lat gdyby żyła. Dokładnie dzisiaj byłyby jej urodziny – niemalże wyszeptał wodząc wzrokiem za ognikami, odbijającymi się w szybie kominka.

- Bardzo mi przykro, naprawdę. Słyszałam o tym, ale jakoś nie było okazji, żeby złożyć kondolencje…

Zapanowała względna cisza. Mała siorbnęła kakao w tle, potem podśpiewując jakąś piosenkę z kreskówki wróciła do malowania. 

- To nie jest najważniejsza informacja, jaką chciałem pani przekazać. Rzecz w tym, że dzisiaj, gdy nakryłem pani córeczkę w chatce, mówiła ona jakby do kogoś i grała w “papier, kamień, nożyce”. Zupełnie z nikim.

- Jest pan pewien, że to nie był jakiś przypadkowy gest? – zapytała kobieta.

- Nie, słyszałem ją już idąc w stronę chatki, a potem widziałem jak odlicza i pokazuje gest „nożyc”. Prawie jakby… - zamyślił się, upił łyk herbaty i wysunął przed siebie dwa palce imitując gest dziewczynki – jakby grała z moją Hanią. Hania uwielbiała grać w “papier, kamień, nożyce”.

- Nie wiedziałam, że ona w ogóle zna tę grę… - zamyśliła się kobieta, po czym zwróciła się do dziewczynki. – Kochanie, kto cię nauczył grać w “papier, kamień, nożyce”?

- Dziadziuś – mruknęła znad rysunku dziewczynka.

- Dziadek zmarł kilka miesięcy temu – wyznała kobieta. – Mała go uwielbiała, spędzali razem bardzo dużo czasu. Nawet gdy właśnie od niego wróciła prosiła mnie, bym odwiozła ją do dziadziusia. No i to on uszył jej ukochaną lalkę. Moja córka zabiera ją ze sobą wszędzie.

- Mamuś, skończyłam – dziewczynka podbiegła do dorosłych prezentując obrazek. Był na nim wóz strażacki. – Gdzie lala?

- Jak to, nie przyniosłaś jej ze sobą? Rozejrzyj się – zachęciła ją kobieta.

Mała zaczęła biegać po pokoju, rozglądając się.

- Wydaje mi się, że nie miała żadnej lalki, gdy ją odprowadzałem – stwierdził sąsiad po zastanowieniu. 

Dziewczynka zaczynała się robić niespokojna. Jej usta wygięły się w podkówkę. Postanowiono, że cała trójka przejdzie się z powrotem do chatki i sprawdzi, czy lalka tam jest.

- Musi tam być, nic się nie martw, mała – zapewniał mężczyzna, a w stronę kobiety dodawał – naprawdę jestem pewien, że musi tam być. Na pewno zwróciłbym uwagę, gdyby ją miała.

Im dalej szli, tym bardziej mała zdawała się być spokojniejsza. Nie wskakiwała w kałuże, ale przechodziła przez nie w pełni usatysfakcjonowana, a na jej buzi malował się leniwy uśmiech. Weszli do ogrodu, zbliżali się do chatki, ale coś było nie tak. Przez otwarte drzwiczki nie było widać lalki. Doszli, zajrzeli do środka. Pusto. 

- Kochanie, laleczki tu nie ma, ale nie martw się, kupimy nową, jeśli ta się nie znajdzie. – zapewniała córkę kobieta.

- W porządku, nic się nie stało – powtarzała raz po raz dziewczynka, wpatrując się w pustą chatkę.


środa, 7 kwietnia 2021

Nie zwariować

 

Mojej matce to ktoś chyba kiedyś powiedział, że dzieci leczą depresję. Że im więcej ich urodzi tym szczęśliwsza będzie, jakby im więcej ich miała, tym większą nagrodę pieniężną miała dostać, albo wygrać jakąś loterię. Jakby trzeba było wbić jakiś wynik, liczbę, jackpot, żeby już niczego do szczęścia nie brakowało. 

A tymczasem kto się tymi wszystkimi dziećmi zajmie? Turlają się po podłodze, płaczą, całe utytłane w gerberkach. Jest ich czworo. Mają po jednych śpioszkach ze stopami, a na dzień wyciąga się im z lodówki zgrzewkę gerberkowych papek. Już widzę, że w przyszłości nie będą miały na plastyce kolorowego papieru i przez cały rok chodziły będą w trampkach. Do tego pewnie ćwiczenia będą miały przekserowane i długopis bez piórnika. No bo kto się tym niby zajmie? Matka? Na pewno nie. Ona chodzi tylko i stęka z brzuchem wielkim niczym globus, trzymając się za krzyż, bo ją boli.

- Było rodzić tyle dzieci, kobieto? Było?! – potrząsam ją czasem za ramiona. 

Nie odpowiada, tylko leży na kanapie oglądając jakiś sitcom i zażera się tym, co jej w ręce wpadnie. Tosty z dżemem, popcorn, miska surowego bobu, paczka herbatników, maliny, dwie zgrzewki ziemniaków puree w puszkach.

A tymczasem dzieci raczkują po dywanach paprając je jedzeniem ze słoiczków, kałem, moczem i bóg wie czym jeszcze. Raz któreś dorwało odkurzacz, tak ukleiło rączkami rurę, że po próbie poodkurzania, moje ręce całkiem się przylepiły. Co to była za draka, jak ich nie mogłam odlepić od odkurzacza, dzieci płakały i zleciała się cała rodzina łącznie z psem. Nawet matka z kanapy wstała.

W domu mieszkają mama, tata, babka Stefania, kuzyni, ciotka, ja, dzieci (czworo, raczkujących), chomik kuzynów i pies. Chomik co prawda zwiał z klatki w zeszłym tygodniu i nikt go nie widział, nie wiadomo więc, czy należy go wciąż zaliczać do rodziny. Kuzyni obwiniają psa. Ja obwiniam ich. 

Babka Stefania jest najgłośniejszą osobą w domu, głośniejszą nawet od dzieci, które milkną, gdy tylko wchodzi do pokoju. Na co dzień babka buja się w fotelu robiąc na drutach, względnie wypełnia krzyżówki lub rozmawia ze skremowanym dziadkiem, którego zabrania wynieść z jej pokoju, ale raz na kilka dni schodzi na dół, do jadalni domagając się jedzenia. W czasach, kiedy matka jeszcze nie zwariowała, przekonywała nas, że musimy odebrać babkę z domu starców, ale nie wiedzieliśmy, że będziemy musieli ją karmić. Ja osobiście się na to nie pisałam. Babka Stefania staje na środku pokoju, tupie nogą i krzyczy „KOLACJA!”. Wtedy ktoś zawsze biegnie wystawić coś na stół, zwykle ciotka. Bierze, co popadnie, jakąś zimną kaczkę czy przegnite pomidory i woła wszystkich, by siedli. Dzieci są sadzane wtedy w wysokim krzesełku, które jest tylko jedno więc muszą w nim siedzieć na zmianę. Rzadko kto pamięta jednak, by wymieniać dzieci w krzesełku. Dziwne, że ciotka się tak dla babci stara, to nawet nie jest jej matka.

Babka uważa, że wspólne posiłki to świętość, nieważne jak okropna i niezintegrowana jest rodzina. Podczas posiłku odpowiadamy jedynie na pytania babki Stefanii i nikt nie odważy się podnieść głosu, przerwać, czy zmienić temat. Ale na co dzień inaczej to wygląda.

Na co dzień ciotka budzi cały dom wrzaskiem o piątej trzydzieści, bo kuzyni muszą wstawać do szkoły. Kuzyni są pucołowaci i identyczni, choć podobno są różnej płci. Robi im śniadanie, kakao z ekstra cukrem (nie dziwne, że mają tak okrągłe policzki). Kuzyni zawsze wyzywają się i przepychają w celu ustalenia, kto ma więcej napoju. Mniej więcej co drugi dzień się przy tym oblewają, przez co trzeba przykładać im do ciała zimne okłady i szykować nowe ubrania. Kuzyni wszystko w życiu muszą mieć identycznie. Takie same włosy do linii szczęki, co do milimetra równe. Takie same ubrania: biała koszulka, spodnie dżinsowe i sandały. Na wszystkie posiłki jedzą to samo, czytają te same komiksy, grają w grę multiplayer (oboje tą samą postacią).

Ciotka w życiu nie zadbała o siebie, dba tylko o kuzynów, a jej syna i córkę, mojego ojca, a jej brata, o babkę Stefanię, moją matkę, a jej szwagierkę, dzieci, jej bratanków i okazjonalnie jeszcze o psa. Na co dzień chodzi w szlafroku w kolorze pieluchowy róż i z włosami mokrymi, prosto spod prysznica. Przygotowuje kuzynom kakao z ekstra cukrem, wątróbkę i frytki i czyta im do snu. Okłada matkę termoforami i podaje jej do ręki pilot do telewizora, który matka jak na złość strąca zawsze brzuchem z kanapy. Robi ojcu śniadanie do pracy, zwykle kanapki z baleronem i gorzką herbatę, i przypomina mu żeby wziął parasol, a kiedy ten wróci do domu podaje mu piwo. Rzuca dzieciom gerberki na podłogę, bo za bardzo boi się podejść. Raz na kilka dni, gdy pies zdąży już obsikać całą wycieraczkę i pół ganku, weźmie go na spacer.

Wszyscy boją się dzieci, co zupełnie nikogo nie dziwi. Właściwie nikt do końca nie pamięta, czy to są czworaczki, czy nie. I tak byśmy nie wiedzieli, matka jest w ciąży ciągle. Równie dobrze część z tych małych pokrak może mieć cztery lata, tylko nigdy nie nauczyło się chodzić. Mają wielkie, ciężkie główki i krótkie, obślizgłe rączki, które mają tylko dwie funkcje: dawanie z liścia dziecku obok albo rozsmarowywanie gerberków po twarzy i dywanie. Dzieci mają oczywiście formalnie imiona, nikt jednak nie pamięta jakie i które należy dopasować do którego. To niemalże jak na sprawdzianie w szkole: “połącz pojęcie z definicją.”

Kuzyni poza wcześniej wymienionymi czynnościami biją się o klocki i czołgi, rzucają w siebie piłką psa, która i tak nie spełnia swojego zastosowania i płaczą, czasem głośniej niż dzieci, ale zawsze krócej. Ciotka szybko biega. 

Najbardziej w tym wszystkim szkoda mi mojego taty. On mówi, że nie wie, skąd się te wszystkie dzieci wzięły i że przez dziewięć miesięcy myślał, że to ciąża spożywcza. Ale co on właściwie wie w życiu. Chodzi do tej swojej pracy, w której wpisuje numerki w komputer, je kanapki z baleronem i pije gorzką herbatę. Po powrocie z pracy spożywa jedno piwo oglądając z matką telewizję. Jest tak samo zaangażowany w sitcomy, jak ona. I myśli, że to kolejna ciąża spożywcza.

A ja? Ja staram się nie zwariować.

 

Do M.

  Czasami najbardziej erotyczną rzeczą jest sama bliskość. Kiedy leżałyśmy blisko siebie, a ja czułam twój wzrok utkwiony w nieopisywaln...