Pęd.
Światła. Klakson. Szum. Ktoś krzyczy. Ktoś klnie. Ktoś płacze. Pustka
przepełniona dźwiękami, które nic nie znaczą. Idziesz. Zaraz potrąci cię
samochód. Skowyt. Jęk. Trzask. Ktoś głośno puszcza muzykę.
Nie
pasujesz, odstajesz, idziesz za wolno. Ktoś klnie i cię wymija, ktoś wyprzedza
rowerem, dzwoniąc dzwonkiem. Szczęk butelek, plusk wody, zapach papierosów.
Jakieś dziecko spada z huśtawki i zanosi się krzykiem. Gdzieś w oddali słychać
syreny. Przyspieszasz, nie wiesz, czy zdążysz na czas, a musisz zdążyć, każdy
musi zdążyć, każdy musi się spieszyć.
I
tak nie zdążysz, nawet jak zdążysz na jedno spotkanie, to spóźnisz się na
drugie, względnie spóźnisz się do własnego domu, przyjdziesz parę godzin za
późno i już nigdy na nic nie będziesz mieć czasu.
Nie
nałożysz tej maseczki, którą w porywie konsumpcjonizmu kupiłaś na przecenie
trzy za jeden w pakiecie z kremem i golarką; nie przeczytasz książki, która od
miesiąca czeka z napoczętym drugim rozdziałem założonym zakładką gratisem; nie
położysz się wcześniej spać, bo jakaś niewidzialna siła przykuje cię do
telewizora z kubkiem zbyt gorącej lub zbyt zimnej herbaty.
A
następnego dnia obudzisz się z szumem w głowie i piekącymi oczami, by po dwóch
godzinach snu wmusić w siebie kubek czarnej kawy, po której zachce ci się
rzygać, i pędzić w niedopiętym płaszczu na odjeżdżający minutę przed czasem
autobus. Nie zjesz na śniadanie zbożowej owsianki więc w biegu wgryziesz się z
baton fit musli well balanced protein wszystkie witaminy w jednym i będziesz
siedzieć sztywno w telepiącym się na boki autobusie, powstrzymując się od
wymiotowania pod siebie. Będziesz wsłuchiwać się w szum i pisk we własnej
głowie i wgapiać w niemrawe twarze współpasażerów, zaspane dzieci, żwawych
seniorów, poirytowanych ludzi w twoim wieku. W pewnym momencie usłyszysz
przeklinającego kierowcę, będziesz musiała się podnieść i wysiąść na swoim
przystanku i spojrzysz na zegarek, by przekonać się, że jeśli się nie
pospieszysz, zaraz będziesz spóźniona, więc będziesz pędzić przed siebie, chwiejąc
się w szpilkach i czując, jak pot spływa ci w dół po plecach; żałując gdzieś w
głębi, że nie zażyłaś wczoraj odprężającej kąpieli z solą o zapachu rumianku.
Masz
tyle hobby, że część zamiera, bo nie masz na nic czasu, jesteś wyprana, łatwiej
jest siedzieć i gapić się w nicość niż wymagać od siebie produktywności.
Chciałabyś uprawiać jogę, wyplatać makramy, robić na drutach, czytać biografie
i chodzić na długie spacery z psem, a tymczasem pies zdążył już zapomnieć, jak
wygląda świat dwa metry poza blokiem, książek nie czytałaś od miesiąca, druty
zgubiły się gdzieś w odmętach twojego pokoju, a najprostsza figura jogi zdaje
się być nie do zrobienia. Nie zdążysz, nie masz czasu, zegar tyka, mijają dni,
tygodnie i miesiące, od pięciu lat nie bawiłaś się na imprezie, od dwóch
miesięcy nie opalałaś. Nie pamiętasz, kiedy ostatni raz rozmawiałaś z kimś, kto
nie jest twoim współpracownikiem. Awans, pieniądze, czas, awans, pieniądze,
czas.
Kolejny
dzień, tym razem toniesz w strugach deszczu, parasol wygina się pod naporem
wiatru, a ty czujesz, że będziesz musiała ponownie układać włosy. Siedzisz za
biurkiem, stukasz w klawisze, ktoś kaszle. Wychodzisz na papierosa, chociaż
nigdy nie paliłaś, zaczęłaś dopiero tu, potem lunch, jakieś zdrowe gówno dla
ludzi z korpo, niedobrze ci się robi od tego syntetycznego jedzenia, zjadłabyś
jajko sadzone z boczkiem i napiłabyś się herbaty z prawdziwym cukrem. Poszłabyś
na masaż i na siłownię, ale musisz pędzić do domu, wyprowadzić psa w strugach
coraz bardziej nachalnego deszczu. Potem położysz się pod kołdrą i będziesz
płakać kilkanaście minut, zaśniesz na parę godzin mimo zapalonego światła,
wstaniesz i z paczką zwietrzałych czipsów siądziesz przed telewizorem.
Kolorowe, cyfrowe obrazy, sztuczny, zbyt perfekcyjny dźwięk, masz oczy szeroko
otwarte, nie możesz ich zamknąć, musisz patrzeć, musisz chłonąć, musisz być
produktywna, dowiadywać się, uczyć, edukować, nawet jeśli to tylko na pozór,
nawet jeśli to wszystko nieprawda, nawet jeśli w rzeczywistości marnujesz tylko
czas i będzie boleć cię głowa.
Nawet
we śnie nie możesz tracić czujności, śpij płytko i krótko, budzik ustawiony
pięć razy, wyznaczający nowe deadliny snu, jedna noga wystawiona spod kołdry,
gotowa by wstać, pobiec, wyruszyć w wir codzienności. Wypić czarną kawę, zajeść
chlebem, umyć zęby, przeczesać włosy. Wbić się w garsonkę i szpilki, nałożyć
jakąś czerwoną pomadkę. Tylko nie pokazuj tych sinych kręgów pod oczami,
przecież na świecie ludzie mają gorzej. Nikogo nie obchodzi, że miałabyś ochotę
posiedzieć na łące z twoim psem, wyjść do kina, przespać się bez budzika tuż
koło ucha. Musisz siedzieć, wypełniać raporty, zużywać pamięć komputera,
beznamiętnie uderzać w klawiaturę, siedzieć prosto, udawać, że to twoja
wymarzona praca. Bo jak nie, to cię zwolnią, a jak cię zwolnią, czym zapłacisz
za mieszkanie, terapię, czarną kawę, herbatę, chleb, netflixa i karmę dla psa.
Nie przeżyjesz. Usiądź prosto, ściągnij łopatki, wyglądaj reprezentacyjnie,
wyrób normę, pamiętaj o terminach. Powtórz. Przerwa na lunch, minuta na
papierosa, rozgadani współpracownicy, młodzi, zadowoleni, palący pachnące
malinami elektroniczne papierosy, pijący kawę z roślinnym mlekiem. Pewnie przed
pracą jogging, po pracy cardio pod okiem personalnego trenera, dzieci z nianią,
catering dowiezie żarcie w plastikowych pudełkach. W weekendy shopping,
korepetycje dla dzieci i awans w poniedziałek. To nie jest dobra mina do złej
gry.
Nie
pozwól by zamknęły ci się oczy, musisz zapłacić za prąd i karmę dla psa, musisz
wynieść dziś śmieci i zrobić nadgodziny. Siedź prosto. Łopatki ściągnięte.
Wzrok skupiony.
Pęd.
Światła. Klakson. Szum. Ktoś krzyczy. Ktoś klnie. Ktoś płacze. Pustka
przepełniona dźwiękami, które nic nie znaczą. Idziesz. Zaraz potrąci cię
samochód. Skowyt. Jęk. Trzask. Ktoś głośno puszcza muzykę. Pisk opon. Leżysz.
Jest twardo i mokro. Kręci ci się w głowie, szumi w oczach.