niedziela, 30 stycznia 2022

...dla których warto żyć

     Na co dzień była smutna. Czuła pustkę, senność, obojętność, żal czy rozgoryczenie. Oczywiście znała te emocje tylko z nazwy. Sama nie za bardzo potrafiła nazywać emocje, a może nie była pewna, czy je w ogóle ma. Jak dziwna wydmuszka składająca się ze skóry i kości. Psychiatrzy, psychoterapeuci i znajomi mówili jej jakie emocje czuje. Podsuwali je jej pod nos, jak miskę jedzenia psu. Bo niby tak łatwiej jej będzie je nazwać. Dostajesz zestaw, dopasuj do siebie. Ludzie codziennie nazywali ją spokojną, skrytą, nie obnoszącą się z emocjami. Emocje? Czy ona w ogóle miała emocje?

Wiedziała tylko, że życie dręczy ją właściwie odkąd pamięta. Ona wolała na nie mówić ‘egzystencja’. Bo tak można było nazwać jej funkcjonowanie. Wstawała, zawsze o podobnej porze, wbita w rutynę codzienności. Piła kawę, siadała w fotelu z książką, czytała przez parę godzin, potem jadła obiad (jedną z pięciu wersji, bo nie lubiła zbyt wielu rzeczy), oglądała swój ulubiony serial medyczny, który widziała już co najmniej tuzin razy, siadała do zdalnej pracy, a potem szła spać. Zdarzało jej się oczywiście wypaść z tej rutyny, co na początku bardzo jej się nie podobało, a później przywykła. Początkowo odstąpieniem od codzienności była dla niej psychoterapia w co drugą środę.

Na ostatnim spotkaniu psychoterapeuta popatrzył jej w oczy (odwróciła wzrok, bo nie lubiła kontaktu wzrokowego) i poprosił o sporządzenie listy minimum trzech rzeczy, które sprawiają, że czuje, że warto jest żyć. Uznał, że potrzebuje w życiu czegoś, co będzie sprawiało, że będzie czuć się dobrze, że będzie się ekscytować i czekać na to coś. Że to nada jej życiu (egzystencji - poprawiła go w myśli) jakiegoś celu.

Początkowo opierała się temu zadaniu. Nie uważała, by było jej to potrzebne. „Życie jest tylko skutkiem ubocznym umierania”, przeczytała kiedyś w książce Johna Greena i zgadzała się z tym. Będzie sobie siedzieć i czytać, i kłaść się spać o tych samych porach aż do śmierci. Odpowiadało jej to.

Był jednak już wtorek i czuła, że musi wykonać zadanie od psychoterapeuty. Taka już była, gdy ktoś wydawał jej polecenie, wykonywała je, na czym nie zawsze wychodziła dobrze. Wypiła już dwie kawy i trzy herbaty, była w toalecie cztery razy, a leżąca przed nią kartka wciąż była pusta. Świeciła bielą niemal rażąc ją w oczy, a uporczywe wpatrywanie się w nią nie przynosiło jej żadnych pomysłów. Odchyliła się na krześle i zamknęła oczy.

Pomyślała wtedy o imprezie, na którą zaprosili ją jej znajomi. Nie miała bliskich przyjaciół, ale miała znajomych, którzy nie byli całkowitymi dupkami więc od czasu do czasu przypominali sobie, by coś z nią porobić czy gdzieś zaprosić. Nie przepadała za imprezami, nie piła alkoholu, nie lubiła zbyt głośnej muzyki, a tak właściwie na co dzień słuchała trzech utworów na krzyż i tylko przez słuchawki. Zazwyczaj w miejscach publicznych, gdy nie miała siły słuchać gwaru. Jednak mimo to zgadzała się na imprezy, by nie przestali jej zapraszać. Od czasu do czasu chciała się czuć pamiętana i na tyle lubiana, by ją zaprosić. Przypomniała sobie, jak na ostatniej imprezie tańczyli w kilka osób w kółku. Było ciemno, a muzyka była zdecydowanie za głośna, ale w skakaniu, machaniu rękami i krzyczeniu słów piosenki było coś wyzwalającego. Nawet jeśli wszyscy byli niezłymi tancerzami, a ona poruszała się opornie, ciężko, powoli, jak dziwnie duże dziecko, to czuła coś miłego. Nie do końca potrafiła to nazwać, ale kiedy wracała do domu po imprezie, po tym gdy poskakała do muzyki (bo tańczeniem tego nazwać nie można) czuła jakąś ulgę, dobry spokój i czasami nawet zauważyła, że unoszą się jej kąciki ust w dziwnym grymasie, który można by zinterpretować jako uśmiech. 

Zapisała na kartce skakanie do muzyki na imprezie i zaczęła dalej myśleć. Starała się przypomnieć sobie coś z jej dzieciństwa, ale w miejscu wczesnych wspomnień ziała w jej pamięci pustka. Przyszło jej jednak do głowy wspomnienie z lat nastoletnich. Nie było ono szczególnie szczęśliwe więc chciała je porzucić, ale wciągnęło ją. Oparła się o krzesło i zaczęła myśleć. 

Kiedy miała piętnaście lat przechodziła fazę zafascynowanie płcią. Czytała o niej wszystko, myślała nawet o gender studies. Ostatecznie jej obsesja płciowością minęła, jak każda w jej życiu. Pół roku później przyszedł do niej jej brat i powiedział, że jest jej siostrą. Jako że była oczytana i nadal pamiętała każdy szczegół tego, co wyczytała, począwszy od biologii mózgu poprzez płeć psychiczną i społeczną, a kończąc na statystykach dotyczących dyskryminacji, przytuliła ją i powiedziała, że ją kocha i że jest jej siostrą. Nie lubiła się przytulać, ale przeczytała gdzieś, że to gest wsparcia i nie wiedziała, co to znaczy kogoś kochać, ale wyczytała, że to dobra rzecz do powiedzenia, gdy ktoś robi przed tobą coming out. Kiedy jej siostra wyszła z pokoju, poczuła, że jej oczy jakoś dziwnie łzawią. Rzadko płakała. Albo dostawała ataku paniki i wtedy na jej czerwonej, pomarszczonej twarzy było pełno spływających z oczu łez albo nie płakała w ogóle, nieraz przez wiele miesięcy. Otarła twarz i poczuła jakby budowało się w niej coś dziwnego, coś na kształt drapacza chmur albo wieży. Zmusiło ją to wyprostowania pleców i podniesienia głowy. Pomyślała wtedy, że musi żyć, by ochronić siostrę, by jej pomóc. Żeby być dla niej. Nie była przekonana, czy to dobrze żyć dla kogoś (przeczytała gdzieś, że nie), ale w tamtym momencie było to takie właściwe. Jakby po to została stworzona.

Zastanowiła się przez chwilę i zapisała „warto żyć dla mojej siostry, bo ona mnie potrzebuje”. Nie była stuprocentowo usatysfakcjonowana, ale miała wrażenie, że jej terapeuta pochwali ją za ten punkt. Wypiła kilka łyków herbaty, ale okazała się chłodna więc się skrzywiła. Poszła odłożyć kubek do zlewu. Nie lubiła zimnej herbaty. Postała chwilę przy oknie patrząc na mijające jej blok samochody, a potem nalała sobie soku multiwitamina (tylko taki lubiła) i usiadła z powrotem przy stole. Przypomniała sobie instrukcje swojego psychoterapeuty („to mogą być nawet maleńkie momenty i pozornie nieznaczące nic rzeczy, nawet chwilowe poczucie zadowolenia i satysfakcji się liczy”). Lubiła mieć konkretne wytyczne i instrukcje więc gdy przypomniała sobie te słowa, przyszło jej do głowy, co jeszcze może dopisać do listy. 

Nigdy nie wykupiła Spotify premium, bo nie była aż tak bogata. Oznaczało to denerwujące reklamy i limity przewijania, co nieraz doprowadzało ją do szału. Zwłaszcza kiedy miała w głowie tę jedną piosenkę, którą tak bardzo chciała przesłuchać w danym momencie. Spróbowała przywołać to dziwne uczucie, kiedy po piątym i ostatnim przewinięciu wreszcie włączył się ten konkretny utwór. Uczucie to pełzało po całym jej ciele i zatrzymywało się gdzieś w głowie, czasem powodowało dreszcze albo nerwowe kręcenie się na siedzeniu. 

Niepewnie przytknęła długopis do kartki i dopisała przewijanie piosenek. Stwierdziła, że to wystarczy, po czym przypomniała sobie, że musi iść do sklepu. Nie lubiła chodzić do sklepu. Było tam głośno i tłoczno, co uznała za zdecydowanie za dużo bodźców. Ale i tak najbardziej nie lubiła schodzenia po schodach z dziesiątego piętra. W bloku była co prawda winda, ale ona jej nie ufała. Nie ufała żadnym windom. Utknięcie w takiej małej windzie bez okien było najgorszym, co mogła sobie wyobrazić. 

Dopiła sok, wzięła plecak, założyła kurtkę i buty. Zamknęła mieszkanie, przekręciła klucz w zamku trzy razy. W prawej kieszeni telefon, w lewej portfel, w prawej tylnej klucze, w lewej tylnej pomadka ochronna do ust i chusteczki higieniczne. Plecak na plecach, pusty, bo potem będą w nim zakupy. Wyszła i już sięgała po poręcz schodów, ponieważ zawsze trzymała się poręczy, gdy schodziła, kiedy potknęła się o deskorolkę, którą musiał zostawić na klatce dzieciak od sąsiadów. Poleciała w dół, rozwalona na wszystkie strony słysząc swój plecak telepiący się na jej plecach. Usiłowała zwinąć się w kulkę, ale toczyła się zbyt szybko. Coś strzyknęło jej w ręce i krzyknęła z bólu. Tocząc się w dół i skacząc po schodach jak piłka odbijająca się od podłogi będąc przekonaną o własnej śmierci, pomyślała: „to było dobre życie.”


czwartek, 20 stycznia 2022

Święta

 Wybiła siedemnasta dwudziestego czwartego grudnia. Regina wyglądała przez okno. Czuła smutek. Normalnie o tej porze siadałaby z rodziną do wigilijnego stołu, ale dziś, mimo że dzieliło ich tylko kilka kilometrów, nie była tam mile widziana. Zaczęła myśleć, że nie ma już rodziny. Że mimo swoich dwudziestu paru lat święta spędzi sama, skulona na kanapie przed „Kevinem samym w domu”, którego co roku oglądała z rodzicami i rodzeństwem. A teraz jest sama. Nawet kot - przybłęda, który przychodził do niej raz na kilka dni, dziś się nie zjawił. Może nawet on miał rodzinę. Odwróciła się i z cichym westchnieniem ruszyła do kuchni, aby nalać sobie kieliszek wina, kiedy rozległo się pukanie do drzwi. Nadzieja umiera ostatnia więc serce Reginy zabiło mocniej w nadziei, że może jej rodzice nie uważają jej już za niegodną ich rodziny. Ruszyła pośpiesznie do drzwi i otworzyła je, chyba nieco zbyt entuzjastycznie. Za progiem stała kobieta koło czterdziestki, ubrana w wełniany czarny sweter i skórzaną spódnicę do ziemi. Na nogach miała glany z kolorowymi sznurówkami.

- Dobry wieczór – odezwała się – mieszkam piętro wyżej, pod trzynastką. Razem z moją partnerką. Zauważyłyśmy, że jesteś samotna, a organizujemy Wigilię. Zechciałabyś zjeść z nami?

- No nie wiem – mruknęła niepewnie Regina – nie jestem zbyt religijna…

- Och, nie, proszę się o to nie martwić - my też nie jesteśmy.

- Będzie pewnie niezręcznie, tylko ja i panie… - kontynuowała Regina.

- O, nie, nie tylko my. Co roku wyprawiamy Wigilię dla naszej wybranej rodziny. To same queery – zaśmiała się – bo tak to teraz młodzież mówi, prawda? – przechyliła głowę – większość z nich już jest. Przedstawię cię.

Kobieta odwróciła się, ale Regina wciąż wahała się w drzwiach.

- Skąd wiedziały panie, że ja…? – nie dokończyła.

- Kochana, masz tęczową przypinkę na torbie – wyjaśniła nieznajoma ze spokojnym uśmiechem – a poza tym nasz kot do ciebie przychodzi, prawda? On przychodzi tylko do swoich. Właśnie, tak na przyszłość, nie karm go za dużo, bo  wbrew pozorom go karmimy.

Zafascynowana i zaciekawiona Regina ruszyła za nią niepewnie, uprzednio zamykając drzwi do swojego mieszkania. Gdy doszły do mieszkania numer trzynaście, kobieta pacnęła się w czoło.

- Cholera, zupełnie zapomniałam się przedstawić – wyciągnęła do niej rękę – jestem Elwira. Nie mów do mnie per pani, proszę.

Regina potrząsnęła jej dłonią i cicho wypowiedziała swoje imię. 

Weszły do mieszkania. Pachniało pierniczkami, a ciepłe wnętrze wypełniały radosne głosy. Do nóg Reginy przypadł kot, ten sam, który do niej przychodził. Cały czarny ze świdrującymi żółtymi oczami. Nim Regina zdążyła zdjąć buty Elwira wyciągnęła rękę, by pociągnąć ją do wnętrza. W salonie znajdowała się najdziwniejsza zbieranina mebli, jaką kiedykolwiek widziała. Stół tworzyły trzy połączone stoły, a wokół nich stało co najmniej pięć rodzajów krzeseł (w liczbie po trzy lub cztery z każdego rodzaju) oraz kilka foteli. Pstrokaty dywan wyglądał jakby był robiony ręcznie, a wzdłuż ściany ciągnęła się meblościanka z prawdziwego zdarzenia - dokładnie taka sama jaką Regina widziała u swoich dziadków zanim ci jej nie wymienili. Choinka ozdobiona wyrobami z papieru, modeliny i gliny oraz obwieszona naprawdę sporą ilością światełek stała wciśnięta w kąt i dziwnie wygięta. Stół niemalże uginał się od potraw i przekąsek. Były pierogi, jakaś ryba, barszcz czerwony i uszka, zupa grzybowa, co najmniej pięć rodzajów sałatek, kompot z suszu, kluski z makiem, kapusta z grochem…

Elwira pociągnęła ją za rękę i zaczęła przedstawiać roześmianej grupie obsiadającej stół z każdej możliwej strony. Regina nawet gdyby chciała nie byłaby w stanie zapamiętać wszystkich. Ale zapamiętała kilka osób: Jowitę, transpłciową kobietę, wieszczkę i wróżkę, Karo i Lu, niebinarnych nastolatków skłotujących dwie ulice dalej, Mirelę i Urszulę, które nie mogły oderwać od siebie ust, Kaję, która powiedziała, że jest aseksualna i ten przesyt seksualności działa na nią mdląco, na co Elwira powiedziała, żeby przestała oraz Horacego, transpłciowego chłopaka, któremu Elwira i jej partnerka wynajmowały pokój (a właściwie: mieszkał u nich za darmo). W końcu Regina poznała i tajemniczą partnerkę, która była właśnie w trakcie nastawiania piosenek świątecznych, choć i tak nie dałoby się ich usłyszeć w tym harmidrze.

- Regino, to jest moja partnerka Gabriela – powiedziała Elwira.

Gabriela miała chyba ze dwa metry wzrostu, ubrana była w kwiecistą sukienkę i pantofle na wysokim obcasie, co czyniło ją jeszcze wyższą. Długie blond włosy miała zaplecione w dwa warkocze, a na twarzy szeroki uśmiech.

 Regina została posadzona, ktoś nalał jej wina, a ktoś inny nałożył na talerz pierogi. Rozmawiała z ludźmi, patrzyła na przytulające się pary i pieściła kota, o którym dowiedziała się, że nazywa się Gilbert.

- Gilberta przyniosła nam Jowita, gdy okociła się jej kocica Juniper. Jej kot jest totalnie magiczny – zniżyła głos Elwira – i podejrzewamy, że Gilbert też ma coś z tej mocy. Zawsze wynajduje ludzi, którzy są zbyt tęczowi na ten szary świat.

- Boziu, Elwira, przestań mówić wierszami – Gabriela przewróciła oczami.

- A, bo właśnie, nie mówiłam ci, ale jestem poetką.

- Dobrze, że wybudowali za rogiem fabrykę wierszy – zaśmiała się Gabriela wpatrując się w ukochaną. 

- Za to moja Gabi jest architektką. Wziętą architektką.

- I zbieraczką. Jak myślisz, jak długo zajęło mi skompletowanie mebli tylko do tego pokoju? – zapytała Gabriela.

Regina jadła potrawy, które smakowały jej domem i dzieciństwem, które pamiętała z czasów, kiedy wszystko było łatwiejsze. Przypominała sobie, jak przez całą wigilię nie jadła nic poza podkradzionymi pierniczkami, żeby zjeść jak najwięcej potraw, które przygotowywały jej mama i babcia. Tego wieczoru napiła się nawet znienawidzonego przez siebie kompotu z suszu i ze zdziwieniem stwierdziła, że nie jest on wcale taki zły.

Gdy zbliżała się dwudziesta, Mirela i Urszula zaczęły się zbierać mówiąc coś o niańce i dziecku, które się obudziło. I że obiecały opiekunce, że będą na dwudziestą, by sama zdążyła na wigilię do siebie.

Wtedy Elwira wstała i zaklaskała w dłonie. Rozmowy ucichły, a oczy zwróciły się na nią.

- Moi drodzy – zaczęła – jako, że mamy w tym roku w naszym gronie nową osobę, wyjaśnię jeszcze raz to, co wszyscy już pewnie wiedzą. Nie dajemy sobie prezentów. Wielu z nas jest biednych czy wręcz bezdomnych, a poza tym jest nas dużo. A zresztą, po co zadowalać się materialnymi rzeczami, kiedy mamy siebie nawzajem? Na pierwszy rzut oka możemy wyglądać jak przypadkowa zbieranina dziwnych ludzi, ale w gruncie rzeczy jesteśmy rodziną. Rodziną, którą sami wybraliśmy. Która się o siebie troszczy i się kocha, i spotyka o wiele częściej niż raz w roku na wigilię. Teraz proszę byście się wszyscy powymieniali numerami z naszą nową siostrą Reginą – wskazała na nią palcem. – Tylko najpierw ci niegodziwcy, którzy opuszczają nas o tak wczesnej porze. Moi drodzy, wina i rozmów jest jeszcze dużo! – Mówiąc to Elwira wzniosła na wpół opróżniony kieliszek.

- Poetka – prychnęła Gabriela i pocałowała Elwirę w policzek.

Regina siedziała przy stole otoczona ciepłem entuzjastycznych rozmów, z Gilbertem mruczącym na kolanach. Wpatrywała się w czteroosobową grupkę toczącą ze sobą zażartą dyskusję na temat najlepszego sezonu jakiegoś serialu, kiedy zdała sobie sprawę, że się uśmiecha.


wtorek, 11 stycznia 2022

Plucha

 Była plucha. Samochód sunął przez kałuże, a woda chlupała, gdy przez nie przejeżdżał. W radio reporter mówił coś monotonnym głosem o deszczu ze śniegiem i gradzie. Krajobraz za oknem, niegdyś zielony i soczysty, teraz był szary i mokry, poprzecinany kroplami deszczu. Jechali już parę dni, ale wciąż nie byli nawet w połowie drogi. Po części pewnie dlatego, że się nie spieszyli, a poza tym często się zatrzymywali. Czasami w celach koniecznych – przy obskurnych i pełnych toi toiach przy drodze albo w nieco bardziej prestiżowych toaletach na stacjach benzynowych. Czasem żeby coś zjeść. A czasem tak po prostu, bo zainteresował ich punkt widokowy, bo uznali że przejdą się do lasu, bo zatrzymali się na chwilę na jakimś festiwalu. 

- Jestem głodna – mruknęła wyciągając spod koca jedną rękę. Normalnie nie spała o tej porze, ale ciśnienie było niskie, a sama pogoda usypiająca. Wycieraczki sunęły po szybie piszcząc. 

- Za dwa kilometry McDonald.

- Mam dość McDonalda, zjedzmy coś innego… - jęknęła.

- Obok McDonalda jest KFC… - zauważył kierując wzrok na wyprzedzający ich samochód. 

- Zjedźmy z autostrady i poszukajmy czegoś innego – zaproponowała sięgając po butelkę i upijając z niej łyk wody.

- Dobrze.

Jeszcze przez chwilę jechali tylko przy dźwięku wycieraczek, radia oraz szumu opon i silnika. Potem Albert włączył kierunkowskaz i zjechał z autostrady.

- Rozglądaj się za czymś – powiedział – ja muszę się skupić na drodze, wąsko tu.

Wjechali do małej miejscowości na przedmieściach, a Mela skuliła się przy oknie patrząc na wiejskie domki i sklepiki pamiętające komunizm. Minęli tablicę ogłaszające, jakie dotacje unijne dostała ta miejscowość i przystanek autobusowy, na którym siedziała osoba okutana w wielką żółtą pelerynę przeciwdeszczową. Minęła ich kobieta na rowerze i kilkoro dzieci z plecakami. 

- Wolniej – powiedziała – widzę coś, po lewej.

Albert zwolnił i zajechał pod knajpę. Wyglądała jak wszystko i nic. Budynek był szary, brzydki i z  obłażącą farbą. Na szyldzie widniała nazwa: „Bar Staszek”. Wyskoczyli z samochodu i prędko pomknęli przez deszcz, by jak najszybciej schować się w budynku. Wnętrze okazało się raczej ponure, z przygaszonym światłem i poplamionym dywanem. „Dziwne, że sanepid ich jeszcze nie zamknął” – pomyślała Mela. Nikogo tu nie było. Z radia sączyła się jakaś muzyka, ale była nastawiona tak cicho, a radio tak szumiało, że nie dało się nawet rozpoznać utworu. Usiedli przy podłużnym stole przykrytym białym plastikowym obrusem.

- Jesteś pewna, że chcemy tu coś jeść? – zapytał Albert biorąc do ręki plastikową kartę.

- Jak panu coś przeszkadza, to można wyjść – burknęła kelnerka, która wyrosła przed nimi nie wiadomo skąd.

Pracownica restauracji była w wieku nieokreślonym. Na powiekach miała czarny eyeliner, a włosy obcięte miała na krótko. Była ubrana w czarny rozpinany sweter, czarne dżinsy z prostą nogawką i czarne glany. Mogła mieć równie dobrze piętnaście i trzydzieści lat. Z ust wystawał jej tlący się papieros.

- Przepraszam – odchrząknął Albert. – Co pani poleca?

- Nic nie polecam, kucharz jest do dupy. 

- To może na razie napijemy się kawy – uśmiechnęła się sztucznie Mela.

Kelnerka odeszła. Zaczęli oglądać menu. Były w nim placki po węgiersku, placki ziemniaczane ze śmietaną, bigos, rosół, barszcz czerwony i schabowy z surówką. Oprócz tego kilka przystawek, takich jak frytki, ziemniaki czy buraczki. 

- Nadal uważasz, że to lepsze niż McDonald? – burknął Albert, ale umilkł natychmiast, bo kelnerka przyniosła kawy. Wyciągnęła notatnik i długopis z tylnej kieszeni, i zgasiła papierosa w popielniczce na ich stoliku. Widząc spojrzenie Alberta spytała:

- A państwo co, niepalący?

- Nie, tylko… - zaczął.

- No to jaki problem? – cynicznie uniosła brew. – Co podać?

- Może rosół – powiedziała niepewnie Mela – przydałoby się coś ciepłego, bo wie pani - pada.

- Nie polecam rosołu – powiedziała – mięso w nim jest nieświeże.

- A co jest świeże?

- Może ziemniaki jakieś jeszcze zostały – powiedziała odpalając kolejnego papierosa. Mela upiła łyk kawy. 

- Dobrze, to niech będą dwa razy placki ziemniaczane – zdecydował Albert – tylko bez śmietany.

- I tak nie ma śmietany – przewróciła oczami kelnerka – wczoraj skwaśniała. Czy to wszystko?

- Na razie wszystko, dziękujemy – wysiliła się na uśmiech Mela. Pracownica skinęła głową i odeszła zostawiając za sobą smużkę dymu.

Siedzieli przez chwilę w milczeniu wpatrując się za okno w lejący coraz uporczywiej deszcz. 

- Aż mi się zachciało jarać od tego wszystkiego – powiedział Albert, po czym wstał i poszedł zapalić. Kelnerka stała za barem, ze znudzeniem paląc papierosa. Mela podeszła do niej.

- Przepraszam, gdzie tu jest toaleta?

- Prosto i w lewo – burknęła – i proszę przekazać mężowi, że nie musi palić na zewnątrz – wydmuchała dym.

- To nie jest mój mąż, ale mu przekażę, dzięki – powiedziała i ruszyła do toalety. 

Łazienka okazała się być ładniejsza niż można było przypuszczać. Był w niej nawet papier i mydło (być może dlatego, że bar zdawał się nie być zbyt oblegany).

Gdy wracała do stolika, Albert już przy nim siedział, a kelnerka szła w jego stronę z dwoma talerzami. 

- Kucharz przeprasza, że jest tylko po jednym placku, ale zgłodniał i zjadł resztę ziemniaków – wyjaśniła, kiedy Mela siadała przy stole. – Czy mogę państwu zaproponować coś jeszcze?

- Zastanowimy się

- Dobrze – odparła kelnerka, ale zamiast odejść przystawiła sobie krzesło i usiadła. – Rzadko kiedy tu ktoś przychodzi, a wy nie miejscowi. Czyli nie jesteście małżeństwem, tak?

- Nie, jesteśmy przyjaciółmi – powiedział Albert odkrawając kawałek placka ziemniaczanego.

- I co, gdzie jedziecie? Bo na pewno żeście nie przyjechali tutaj na wakacje – włożyła kolejny niedopałek do popielniczki.

- A, tak sobie jedziemy przed siebie, rozumie pani – mruknęła Mela najuprzejmiej, jak potrafiła. – Jesteśmy młodzi, chcemy poodkrywać miejsca, znaleźć takie, w którym będziemy się czuli wolni i szczęśliwi.

- Ja też jestem młoda – stwierdziła kelnerka – a jakoś nie jeżdżę byle gdzie.

- Przepraszam, ale ile pani ma lat? – zapytał Albert.

- Osiemnaście – burknęła, schylając się po notesik, który wypadł jej z kieszeni.

- I nie ma pani chęci odkrywania? – dopytywał.

- Nie – wzruszyła ramionami – utknęłam na tej wiosze i nawet mi już nie żal. Może do końca życia będę tu kelnerką jeśli nie zbankrutujemy przed końcem miesiąca. A może nie, może będę kelnerką gdzie indziej. Tak czy inaczej - weltschmerz. 

- Nie pragnie pani czegoś więcej? – zagadnęła Mela.

- A czego mi więcej potrzeba – wzruszyła ramionami. - Mam na żarcie, papierosy i bilety autobusowe.

Zapanowała cisza. Kelnerka odpaliła kolejnego papierosa i wyciągnęła telefon. Był to stary model i cud, że jeszcze działał. Mela i Albert skończyli jeść. Pracownica wstała, zebrała naczynia i odeszła w stronę kuchni. Albert dopił swoją kawę.

- Nie najadłem się. I jakoś tu dziwnie ponuro.

Mela tylko westchnęła. Po chwili kelnerka wróciła. 

- Może wzięlibyśmy jeszcze barszcz? Na rozgrzanie.

- Pójdzie pan do delikatesów co tu stoją obok, kupi sobie pan barszcz w kubku i będzie pan miał to samo – wyjaśniła kelnerka sepleniąc przez kiwający się w jej ustach papieros. – Kucharz robi barszcz z proszku. I nic w nim nawet nie pływa.

- W takim razie poprosimy rachunek – uśmiechnęła się Mela.

Dziewczyna wzięła pustą filiżankę po kawie i poszła w stronę baru skąd wróciła po paru minutach z odręcznie zapisanym świstkiem.

- Sorry, kasa się zepsuła i nie drukuje – powiedziała.

- Ale można kartą? – upewnił się Albert.

- Nie można. – Odparła ponuro kelnerka. – Nie ma czytnika do kart.

- Dobrze, to znajdziemy drobne – westchnął Albert, a Mela wyczuła w jego głosie nutkę poirytowania. 

Wytrzepali zawartość z portfeli i uskładali całe trzynaście osiemdziesiąt za dwa placki ziemniaczane bez śmietany i dwie kawy. 

- Z groszaków, ale to chyba się na kasie takie przydadzą? – zagadnęła Mela patrząc na pracownicę baru bez zapału zgarniającą pieniądze ze stołu  nawet ich nie przeliczając.

- Nie, nie przydadzą się. W końcu nikt tu nigdy nie przychodzi.

Kiedy kilka minut później Albert i Mela wsiedli do samochodu i ruszyli, Albert powiedział:

- Chodź, zatrzymamy się w McDonaldzie. Kupimy po herbacie i burgerze, i zapłacimy kartą.


Do M.

  Czasami najbardziej erotyczną rzeczą jest sama bliskość. Kiedy leżałyśmy blisko siebie, a ja czułam twój wzrok utkwiony w nieopisywaln...