czwartek, 17 listopada 2022

Wariaci

Czasami próby odejścia z tej ziemi są pewnego rodzaju performansem, są rozpaczliwym zwróceniem uwagi, że coś jest nie tak. Te osoby poprzez performans komunikują, że potrzebują tej jednej konkretnej osoby, która jak się dowie, to będzie wiedziała, że to o nią chodzi. Fakt, że za swoje ostatnie pieniądze wybierasz się potem do innego miasta, aby odwiedzić delikwenta na oddziale psychiatrycznym na jakimś wypizdowie nie umniejsza tragiczności, żalu, strachu i smutku, a może i złości z nim związanych.

Zawsze mnie to zastanawia, kiedy szpitale psychiatryczne są na uboczach, bo po co? Żeby się nie rozbiegli? Mało który z nich w ogóle potrafi. Filozoficznie na to patrząc to próby samobójcze zawsze były dla mnie zagwozdką, a może nie zawsze, bo kiedyś były dla mnie marzeniem i celem (a przynajmniej ta jedna - skuteczna). Ja jestem całą sobą jednym wielkim wyborem, popieram aborcję na żądanie i eutanazję na żądanie również, choć to bardziej złożone i nie popieram kary śmierci, bo te wszystkie wcześniejsze wybory i ten wybór – aby nie zabijać skazańców – wyłania się cały z miejsca w mojej głowie poświęconemu empatii. Nie chcę niby wchodzić w czyjąś drogę, nie chcę nikogo na siłę trzymać na ziemi, może jakaś część mnie wierzy, że to wręcz okrutne, ale jeśli wiem, że ktoś chce się pożegnać ze światem raz na zawsze, to panikuję, ulegam, robię wszystko co mogę, by pomóc. Jakbym spytała o to naukowczynię, to pewnie by powiedziała, hormony, bla bla bla, psychika, bla bla bla, ale ja znalazłam prostszą odpowiedź w empatii..

Dziwnie się czułam odwiedzając szpital psychiatryczny jako gościni, a nie pacjentka. Zwykle to ja byłam tą, którą ratowano, tą której trzeba było pomóc. A kiedy role się odwróciły, miałam wrażenie, że to wszystko jest na niby, że to jakaś pułapka, że jak już wejdę na oddział, to drzwi się zamkną i już stamtąd nie wyjdę. Patrzysz na niemrawych pacjentów sunących po korytarzach w pantoflach, a potem widzisz, jak się nudzą, jak chodzą w tę i wewte. Myślisz sobie, coś jest nie tak, czemu nie sprawdzili, co wnoszę na oddział? Czemu nikt nie poinformował mnie o zasadach, tylko po zamknięciu za mną i inną panią drzwi pozostawił samej sobie? 

To jeszcze dziwniejsze, kiedy widzisz swoją ukochaną osobę jako pacjenta. To wręcz niedorzeczne, surrealne. Zastanawiasz się, czy to nie sen. Chociaż pamiętałam, że ustalałam, że do niego przyjdę, pojadę pociągiem i tak dalej, to nadal po przebudzeniu trzy razy sprawdzam wiadomości, bo nie wiem, czy to wydarzyło się tak naprawdę. Czytam wiadomości od nowa. No, naprawdę. Dojeżdżam i szukam go w licznych budynkach kompleksu szpitalnego i kiedy w końcu go znajduję, myślę sobie, no jest, naprawdę. Ta cała sytuacja owiana jest jakąś mgiełką niedowierzania, jakby to był koszmar. Nie straszny, ale taki natarczywy sen, gdzie na każdym kroku musisz upewniać się, czy na pewno jesteś na dobrej drodze i nigdy nie możesz dotrzeć do celu. 

A potem siedzicie, rozmawiacie, wokół obrazy papieży, pomiędzy wami ciastka, a ty sobie uświadamiasz, że w tym momencie jesteś w tej relacji zdrowszą osobą i to jest jeszcze bardziej dziwne. Przynajmniej z punktu widzenia ogólnego społeczeństwa, bo o to które z was jest bardziej psychicznie skrzywione pewnie moglibyście się kłócić. Zresztą, czy istnieje w ogóle coś takiego, jak ktoś obiektywnie zdrowszy, zwłaszcza psychicznie? Nawet przy zdrowiu fizycznym granice te się zacierają, bo kto jest bardziej chory, ten, który jest sparaliżowany od pasa w dół, czy ten, który może się poruszać, ale żyje w chronicznym bólu? Które z nas siedzących naprzeciwko siebie przy stole jest bardziej chore? Ty, który wymagasz natychmiastowej interwencji i pomocy, czy ja, która jej nie potrzebuje, ale właściwe to jest w spektrum autyzmu i kiedyś jej potrzebowała?

Potem dochodzi do mnie niepokojący fakt, że czuję się na tym oddziale dobrze, spokojnie. Że mnie nie przerażają pacjenci, którzy przerażają jego. Nie przeszkadza mi, że chodzą tu i tam i często obok nas, że się przypatrują, pytają, czy mogą ciastko. A ja nie traktuje ich z większą uwagą, niż gdybym traktowała każdego innego człowieka. Nie wiem, czy to świadczy o mnie dobrze czy źle, ale czuję się przy nich wręcz bezpieczniej, niż gdy w nocy stoję na przystanku autobusowym koło przypadkowego mężczyzny. Może to naiwne i złudne, a może to dlatego, że nie byłam na oddziale gdzie są ludzie, których na pobyt tam „skazał” sąd. Skazał to w tym przypadku bardzo niefortunne, a zapewne również krzywdzące słowo. 

Rozmawiamy, a mnie zadziwia jak bardzo podobni jesteśmy. To, że nam się już po jednym dniu pobytu nudzi i byśmy w sumie poszli do domu, to że mówimy lekarzom, że czujemy się dobrze. Czy musimy brać swoje tabletki, aby funkcjonować? Jak najbardziej. Ale przecież jesteśmy zdrowi, „zbyt zdrowi” na to miejsce. On mówi, że jest zbyt zdrowy, bo inni pacjenci słyszą głosy, niedomagają, albo trzeba im pomagać w codziennych czynnościach. Ja czułam się zbyt zdrowa, bo spośród osób z depresją i zaburzeniami osobowości tylko ja byłam tą z „zamiarem”, gdy reszta była już „po próbie”. Potem doszło do tego, że jak rozmawialiśmy, to mówiono mi, że jestem taka mądra, gdy ja w sumie nie powiedziałam nic szczególnie mądrego. On też się chyba czuje „za mądry”, choć w tym przypadku znaczy to „bardziej sprawny psychicznie i umysłowo”, bo próbuje pogadać z pielęgniarkami, a inni pacjenci nie bardzo go interesują. Z drugiej strony, nie powinien umniejszać wymykających się schematom normalności umysłów. Ich właściciele często mają do powiedzenia dużo interesujących rzeczy. Czasem nawet da się z nich wyłowić coś zrozumiałego dla nas, smutnych posiadaczy względnie normalniejszych mózgów.

Dalej. Ja byłam ulubienicą pielęgniarek, a on pewnie niedługo będzie ich ulubieńcem, bo rozmowny, zabawny, inteligentny, chętnie pogada. Mój sukces na ścieżce do serc personelu wiódł przez robienie dokładnie tego, czego ode mnie oczekiwano, a może i więcej. Jedzenie, terapia samotna, terapia niesamotna, ale w sumie też jakby samotna, terapia zajęciowa, przed którą ludzie chowają się w kiblu, bo nikt nie chce przez dwie godziny wycinać kształtów z papieru. Wtedy byłam pewna, że rozgryzłam system, bo po trzech tygodniach byłam z powrotem w świecie, w którym ludzie mają coś faktycznie do roboty. Teraz nie jestem tego taka pewna. Może to sobie wymyśliłam, może od początku byłam zdrowa, może zadziałało te sześć książek, w tym „Cierpienia młodego Wertera”, które przeczytałam w trakcie. A może nigdy mnie nie wyleczyli, mimo że teraz radzę sobie dobrze, może ich przechytrzyłam, może mam możliwości manipulacyjne niczym psychopata…

On narzeka, że jedzenie niedobre, ale nie chce, żebym coś mu przywiozła. Narzeka, że tylko jedna znośna książka w bibliotece (coś Lema), ale jak proponuję, że mu coś przywiozę, to mówi, że pewnie i tak nie przeczyta, chociaż twierdzi, że w sumie w kółko albo czyta albo scrolluje na telefonie. Cholerny cwaniak całe życie chce być samowystarczalny, mimo że wątpliwym jest, czy jest to w ogóle możliwe (prawdopodobnie nie jest). A ja? Czy ja pozwoliłam mu być samowystarczalnym? Czy trzymałam go, żeby nie wpadł pod koła jak rzucający się pies, czy pozwoliłam mu biec i tylko go wołałam? Mojej samowystarczalności nie wystarczyło, żeby utworzyć z niej trochę zależności dla niego. Zabrakło jej, widzę ją w głowie, jak racje żywnościowe; jest na końcu kolejki i dla każdego trochę, ale dla nikogo w sam raz. A może było w sam raz, ale za dużo jej zjadłam, zużyłam i potem w kluczowym momencie faktycznie nie było mnie tam, gdzie czuję, że powinnam być.

Kiedy ja chciałam umrzeć, to na początku nie miałam nawet myśli samobójczych w klasycznym rozumieniu. Właściwie to jak miałam jakieś dwanaście czy trzynaście lat postanowiłam, że umrę przed dwudziestym rokiem życia, choć najpierw chciałam coś osiągnąć. Konkretnie marzyłam o wydaniu powieści, albo czegokolwiek, czym mogłabym pozostawić po sobie spuściznę. Ta śmierć w określonym wieku była moim jedynym postanowieniem noworocznym i jednocześnie sekretem. To wszystko wynikało z potrzeby kontroli. Byłam zła, a wręcz wkurwiona, bo czułam, że nie chcę być na tej ziemi, nie z żadnego konkretnego powodu. Ale i tak wszystko miało być winą moich rodziców, każda przykra rzecz i złe doświadczenie, bo oni sprowadzili mnie na ten świat, a ja się o to nie prosiłam. Te myśli są bardzo rozpaczliwe i niepokojące, zwłaszcza z perspektywy czasu i zdarza mi się myśleć, że powinnam wtedy zostać gdzieś zamknięta i przebadana na wszelkie sposoby, głównie mój mózg. Można pomyśleć, że ta chęć kontroli nad własnym życiem wynika z traumy (tylko jakiej?) albo jest zakorzeniona w autyzmie, bo w końcu mieszkaliśmy w pięć osób w odciętym od cywilizacji domku który ma pewnie ledwo trzydzieści metrów. Prywatność była tylko przypadkowym słowem w słowniku. Swoje dzieciństwo pamiętam tym bardziej mgliście im starsza jestem, sprowadza się głównie do pojedynczych sytuacji, a poza tym pamiętam moje myśli. Wiem, co się w którym roku wydarzyło. W każdym razie moje postanowienie śmierci na własnych zasadach, „żeby przynajmniej nad tym mieć kontrolę”, jak sobie to tłumaczyłam, nadeszło dużo wcześniej niż faktyczne próby przejścia na tamten świat, czy myśli które większość uznałaby na samobójcze. Co ciekawe, od początku gimnazjum wierzyłam, a wręcz marzyłam o tym, aby po śmierci było nic, bo życie wieczne to koncept, który najbardziej odstręczał mnie od religii. Nie chciałam żyć wiecznie, chciałam nie żyć w ogóle, nie istnieć także w sensie duchowym. Ta nicość po śmierci była czymś, czego w niektórych rozpaczliwych momentach pragnęłam jak podróżujący przez pustynię wody. I znowu, wielką zagadką jest dla mnie, dlaczego mój umysł działał tak a nie inaczej w wieku dwunastu czy trzynastu lat. Do tej pory nie umiem tego wyjaśnić. Czasem myślę, że to pewnie przebodźcowanie, niezdiagnozowany wtedy autyzm i tak dalej, a potem myślę, nie, przecież musiało być w tym coś więcej. Wciąż nie wiem, czy było.

Zawsze wierzyłam, że pogrzeby są dla żywych, a nie dla zmarłych, bo zgodnie z moją koncepcją nicości po śmierci to jaki będziemy mieć grób ma raczej żadne znaczenie. Jednak mój przyjaciel uwielbia groby. Często chodziliśmy razem na zabytkowy cmentarz w Rzeszowie, na ulicy Targowej. Jest niewielki i bardzo ładny, pochowano tam ludzi, którzy żyli bardzo dawno temu i często krótko. Pokazywaliśmy sobie wzajemnie groby, które nam się podobają, i co ciekawe często mieliśmy ten sam gust. On potrafił opisać każdy styl architektoniczny danego nagrobka, bo sztuka to jego konik i jest w te klocki naprawdę dobry. Ja rozpoznaje gotyk, barok i styl romański, a i tak nie zawsze, ale mimo tego trafiałam w te same nagrobki co on pod względem tego, który nam się podobał. On mówił, że się przewróci w grobie, jeśli zostanie pochowany w „granitowym pudle”, uważał takie trumny za coś okropnego, nie zdziwiłabym się, gdyby za najokropniejszego na świecie. 

Byłam w moim życiu na dwóch pogrzebach i przynajmniej na jednym nie płakałam. Nie uważam tego doświadczenia za smutne, może raczej za mistyczne. Ta atmosfera smutku mieszającego się ze spokojem, ciszą i uprzejmymi szeptami ma w sobie coś niemal duchowego, nie podlegającego prawom ludzkich zachowań. Poza tym pogrzeby napawają mnie spokojem. Nie śmierć, ale ceremonia, chyba jedyna religijna ceremonia, którą lubię. W mojej głowie zamiast od rozpaczy roi się raczej od spokoju, niekiedy pogodnego. Bo wierzyłam, że po śmierci nie ma nic, a teraz również, że to nic jest na pewno lepsze od życia. Że ktoś ma wreszcie spokój. Doceniam to.

Trzeba umieć docenić śmierć i ją szanować. To chyba dziwne, ale według mnie w śmierci jest coś fascynującego, coś ponad nasze rozumowanie. Po prostu dana osoba jest, a później jej nie ma. Albo jest, ale nie jako osoba, tylko raczej puste, porzucone ciało. To śmierć – nie jesteśmy w stanie jej pojąć, nie tak do końca. Wiemy, jakie zachodzą procesy w ciele, mamy wytyczne regulujące to, czy ktoś jest martwy czy nie. Ale nawet dostrzegając te „kroki do śmierci” (albo kroki śmierci) nie jesteśmy w stanie pojąć, że ktoś nagle umiera. Znika. Wiemy dlaczego jego ciało nie odpowiada na bodźce, wiemy że jest martwe, ale mimo to śmierć wymyka się z pojęcia. W końcu gdyby ktoś zapytał o niemedyczną definicję śmierci, to co można powiedzieć? Jedyne, co przychodzi mi do głowy, to że śmierć to brak życia. Ale koniec o śmierci. Mój kolega żyje. Lekko poturbowany tu i tam, ale do wesela się zagoi.

Jest taka mantra, nie pamiętam już nawet kto ją powiedział, ale pamiętam, że przedstawił ją nam ksiądz na religii. A może to nie mantra, tylko bardziej sentencja czy powiedzenie. Humanum animal sociale est. Człowiek jest zwierzęciem społecznym. Zanim przejdę dalej chciałabym serdecznie przeprosić wszystkie moje nauczycielki łaciny, jeśli zrobiłam błąd lub coś źle zapamiętałam. Może w tym wszystkim chodzi o to, że żaden człowiek nie jest samowystarczalny, bo nie może. Bo musi mieć tego drugiego człowieka, czy ile tam zwierząt potrzeba, żeby było stado. Bo chcemy wiedzieć, że komuś zależy, że ktoś przyjedzie z czekoladą i będziecie żartować wśród kręcących się pacjentów; bo pragniemy tej osoby, która wniesie nowy punkt widzenia, z którą złapiemy wspólny język, której idee są podobne, choć naprawdę bardzo różne; bo kreujemy się publicznie; bo widzimy siebie poprzez kontekst kultury i społeczeństwa; bo może potrzebujemy tej jednej osoby, która nawrzeszczy na ciebie, ale i tak przyjdzie, i tak się zjawi i nie podda się choćby jej buty były doszczętnie przemoczone.

Piszę to i piszę i wnioski chyba każdemu wydają się oczywiste. Ciekawe, czy mogę mówić „wariaci” o ludziach takich jak ja, jeśli o sobie mówię „wariatka”. Ciekawe czy słowo wariat można wydobyć z pejoratywnych znaczeń, jak ludzie LGBT+ wydobują sobie pomału pedałów i lesby. Kończę to pisać i emocje już tak we mnie nie buzują, ale myślę o nich, o tych wszystkich ludziach, ale przede wszystkim o nim, moim przyjacielu, bo go kocham. Czasami trochę się czuję jak matka z niepełnosprawnym dzieckiem, które cierpi: masa osądzających spojrzeń, skazanie na przedwczesną śmierć, ból, wielka zagadka odnośnie moralności, chociaż dla niektórych osób chyba nie. Czy ta matka jest samolubna? A czy ja jestem, jeśli kocham mojego przyjaciela i jednocześnie chcę pozwolić mu odejść i kazać mu zostać za wszelką cenę?


Michalina Kawa

 

1 komentarz:

Do M.

  Czasami najbardziej erotyczną rzeczą jest sama bliskość. Kiedy leżałyśmy blisko siebie, a ja czułam twój wzrok utkwiony w nieopisywaln...