Patrzyła na zachmurzone niebo. Nabrzmiało ciemnymi chmurami,
płaczliwe, drżące, mogące w każdej chwili wybuchnąć z napięcia. Z dachu było je
dobrze widać. Wdychała parne powietrze i patrzyła na pulsujące deszczem ciemne
chmury. Lubiła wychodzić włazem na ten dach i wpatrywać się w horyzont
zapełniony upchniętymi ciasno wieżowcami, nad którymi górowało niebo,
dynamiczne i zmienne, choć równocześnie statyczne.
Dach bloku, w którym mieszkała, był dla niej świątynią.
Miejscem, do którego przychodziła, gdy chciała skonfrontować się ze swoimi
myślami, popatrzeć w chmury płynące spokojnie po błękicie nieba, odetchnąć
trochę od duchoty ciasnego mieszkania i wiecznego nawijania swojej
nadpobudliwej współlokatorki. Czasami paliła na nim papierosy, patrząc na dym
dryfujący dookoła jej głowy, innym razem brała ze sobą koc i książkę, by skupić
się na lekturze z dala od euforycznych krzyków współmieszkanki.
A tego dnia po prostu siedziała. Zbierało się na burzę.
Wdychała ciężkie, duszne i wilgotne powietrze. Miała ochotę posiedzieć w
samotności, zwłaszcza że pokłóciła się ze współlokatorką. Dziewczyna, z którą
dzieliła mieszkanie nie była łatwą osobą. Zawsze roześmiana, głośna,
zapraszająca masę znajomych. Przeszkadzała jej, gdy chciała pobyć sama, z
książkami, z nauką. Wzdychała z rezygnacji gdy mieszkanie po raz kolejny
zapełniało się rozgadanym tłumem i uciekała, by być bliżej nieba, samotności,
ciszy i chmur. Na dachu jeszcze nigdy nikogo nie spotkała. To była jej oaza,
jej raj, jej święte miejsce, w którym nikt i nic jej nie przeszkadzało.
Patrzyła na klucze ptaków przelatujące nad jej głową i
słuchała ich skrzeczenia. Wpatrywała się w tę samą panoramę miasta, którą
widziała za każdym razem, gdy siadała w tym miejscu, a która mimo to za każdym
razem wyglądała inaczej. Zmieniała kolory jak kameleon. W słońcu błyszczała jak
hotel na pustyni, przy zachodach topiła się w pomarańczowym horyzoncie, a przy
wschodach mieniła w chłodnych różach poranka. W deszczu przybierała ciemny,
skąpany w łzach chmur kolor, by potem wysychać w promieniach wychylających się
nieśmiało spośród chmur.
Błysnęło, a tuż po tym rozległ się grzmot. Usłyszała kroki i
odwróciła się. Z włazu wyszedł młody, około dwudziestoletni mężczyzna. Wytężyła
wzrok. Wydawało jej się, że go kojarzy, ale miała słabą pamięć do twarzy i
imion. Może pomógł jej kiedyś wnieść siatki do mieszkania, a może przedstawił
się, gdy oboje w tym samym czasie wyciągali pocztę ze skrzynek na półpiętrze. A
może kojarzy go, bo kiedyś poszła nastraszyć go policją, gdy zakłócał ciszę
nocną? Nie była przekonana. Mieszkał w tym samym bloku, na pewno. Zaczęło jej
się wydawać, że mijali się nie raz na schodach. Odniosła jednak wrażenie, że
mieszkał sporo pod nią, gdzieś na parterze, albo na pierwszym piętrze.
Analizując mieszkańców, których kojarzyła, musiało to być pod dwójką lub pod
piątką.
Popatrzył na nią, ale nie zareagował. Drgnęła i odwróciła
wzrok, choć wciąż czuła na sobie jego uporczywe spojrzenie. Będzie burza,
pomyślała. Gdzieś w oddali zatrąbił samochód, a tuż po tym rozległy się gniewne
krzyki. Mężczyzna odszedł kawałek dalej. Stał z założonymi rękami, a wzmagający
się wiatr wydymał mu koszulę.
Czuła się niezręcznie z jego obecnością. Był intruzem i
zakłócił jej prywatną przestrzeń, nawet jeśli dach nie należał do niej. Nie
spodziewała się spotkać tu kogokolwiek. Właściwie nie sądziła nawet, że
ktokolwiek inny wie o tym, że może wejść na ten dach. Obrzuciła go spojrzeniem,
które w jej wyobraźni miało go spłoszyć, zniechęcić, powiedzieć mu, że powinien
sobie iść. Że nie jest tu mile widziany. Przez kilka długich, ciągnących się
jak ser na pizzy minut mężczyzna stał, spoglądając raz na nią, a raz na
panoramę widniejącą za jej głową. Przestępował niepewnie z nogi na nogę.
Po chwili jednak jego
obecność przestała jej przeszkadzać. Nie odzywał się, nie zasłaniał jej widoku i
przestał na nią patrzeć. Jakby go nie było. Na horyzoncie pojawiły się smugi; na obrzeżach miasta zaczęło padać. Ciekawe,
jak szybko burza dojdzie i tutaj, pomyślała. Wiatr tańczył jej we włosach coraz
śmielej, a kosmyki, niepokorni tancerze, przesłaniały jej widok i wpychały się
do ust. Błysnęło, a tuż po tym rozległ się grzmot.
Zauważyła kątem oka, że mężczyzna podszedł do krawędzi dachu
i patrzył w dół. Chyba chce zobaczyć świat z takiej perspektywy, pomyślała,
przyznając w duchu, że sama nigdy nie miała na to odwagi, bo kręciło jej się w
głowie, gdy tylko próbowała spojrzeć na świat pod sobą.
Lunęło, a grzmoty zagrały złowieszczo. Jej włosy momentalnie
stały się mokre i oblepiły jej twarz. Tak oto unieruchomiono niepokornych
tancerzy, pomyślała. Deszcz był ciepły, ale i tak zaczęła dygotać. Niebo
ściemniało, napęczniałe chmury z zawrotną szybkością pozbywały się swojej
zawartości. Podciągnęła kolana pod brodę i objęła je rękami. Panorama miasta
była ciemna, skąpana w deszczu. Zaczęła się zastanawiać, czy po burzy pojawi
się tęcza.
Przeszło jej przez myśl, że to niebezpieczne. Że może trafić
w nią piorun. Ale nie miała jeszcze ochoty wracać, mimo że do włazu było może
pięć kroków. Chciała zobaczyć burzę w pełnej okazałości, rzucić jej wyzwanie,
pokazać jej, że się nie boi. Że nie zdoła jej skrzywdzić w jej ulubionym
miejscu.
Zerknęła na mężczyznę, który chwiał się na krawędzi dachu.
Błysnęło, a tuż po tym rozległ się grzmot. Mężczyzna zniknął, a po chwili
rozległo się głuche uderzenie. A może po prostu znowu zagrzmiało?
Zadrżała. Chciała podejść do krawędzi i spojrzeć w dół, ale
przypomniało jej się, że zrobi jej się niedobrze. Objęła nogi ciaśniej i
zaczęła się kiwać w tył i w przód. Może płakała, a może to tylko deszcz biczował
swoimi strugami jej twarz. Czy ten mężczyzna mieszkał pod dwójką, czy pod
piątką, pomyślała.
Błysnęło, a tuż po tym rozległ się grzmot.