środa, 30 czerwca 2021

Dwa różne światy

 

Luiza

 

Nie wiedziała właściwie, dlaczego się zgodziła na tę randkę. Było niezręcznie, bo jakże by inaczej mogło być. Byli z dwóch różnych światów i pewnym było, że się nie dogadają. Tymon zaprosił ją na sobotę na spacer i lody w czwartek po zajęciach. Sprawdziła w kalendarzu i nie miała żadnych planów więc się zgodziła. Ale Tymon nie był jej typem. Zaczytany okularnik z grzecznie przylizanymi włosami, noszący flanelowe koszule i zawsze z nosem w podręcznikach. Nigdy nie ceniła kujonów. 

Ona sama była zapaloną gothką. W czarnym crop topie, czarnej skórzanej mini spódniczce, Demoniach martensa na grubych podeszwach, z czarną pomadką na ustach i z czarno - różowymi włosami rozczochranymi na wszystkie strony oraz z kreską na oczach grubszą niż jej paznokieć raczej nie wydawała się osobą pasującą do wizerunku Tymona i wątpiła, czy znajdą jakiekolwiek wspólne tematy.

Randka rozpoczęła się od niezręcznego uścisku. Tymon zdecydowanie był osobą, która lubiła przytulać się na powitanie, co tylko spowodowało, że przewróciła oczami. Następnie ruszyli przed siebie w stronę rynku, by tam zakupić lody i przejść się do parku wyjadając mrożone desery z rożków. Rozmowa raczej się nie kleiła. Tymon spytał, dlaczego wybrała akurat ten kierunek studiów (socjologię), na co ona wzruszyła ramionami i odparła, że widocznie za bardzo lubi ludzi. On rozgadał się, jak to interesują go zachodzące w społecznościach zjawiska i zmiany. Wyłączyła się, nie interesowało jej to. Poszła na te studia, bo tu ją przyjęli, a jej rodzice prawnicy wyraźnie zaznaczyli, że życzą sobie, by studiowała. Zajęcia nie były najgorsze, nawet poniekąd jej się podobały. Ale przecież się do tego nie przyzna. 

Doszli do lodziarni, którą wybrał Tymon i kupili lody. On (oczywiście, że tak) czekoladowe, ona sorbet cytrynowy. Przynajmniej nie nalegał, że zapłaci, co nieco poprawiło sytuację. Zastanawiała się, jak bardzo do znudzenia normalnym trzeba być, gdy wybiera się w lodziarni lody czekoladowe. W pewnym momencie, najwidoczniej chcąc potoczyć konwersację dalej, Tymon zauważył, że ma pomalowane paznokcie i powiedział, że są bardzo ładne, że fajny kolor. Odpowiedziała, zgodnie z prawdą, że są czarne. Rozmowa ucichła, a oni skierowali się w stronę jednej z odnóg rynku, skupieni na lodach. Tymon zająknął się, że będzie padać. Faktycznie, na niebie zbierały się ciemne, nabrzmiałe chmury i zaczęło wiać. Ruszyli więc szybciej w stronę wyjścia z rynku. Luiza miała nadzieję, że randka skończy się przedwcześnie ze względu na deszcz. Dokończyła swój sorbet i wyrzuciła serwetkę do śmietnika. I wtedy lunęło.

Deszcz bardzo szybko przemoczył ją do suchej nitki, włosy miała pozlepiane w strąki, a bluzkę nieprzyjemnie zimną. 

- Szybko – krzyknął Tymon i chwycił ją za nadgarstek ciągnąc w bok. 

Zatrzymali się przed barem pod rozłożonym parasolem. Był to bar typu alkoholowego - dosyć obskurna miejscówka, która pamiętała jeszcze chyba PRL. Szyld był brudny i obdarty na tyle, że nie dało się nawet odczytać nazwy. Luiza podbiegła do drzwi i szarpnęła za nie, ale nie ustąpiły. Na rozkładówce przyklejonej na ścianie przeczytała, że pub otwiera się o siedemnastej, a była zaledwie dwunasta. Faktycznie, gdy się rozejrzała zauważyła, że krzesła i stoły były złożone, tak jak wszystkie parasole, poza tym jednym, pod który zaciągnął ją Tymon. Starając się nie okazywać niechęci wróciła pod parasol. Stali przez chwilę w niezręcznej ciszy aż Luiza westchnęła i zaczęła konwersację.

- Naprawdę lubisz lody czekoladowe? – spytała.

 

*

 

Tymon 

 

Spodobała mu się już pierwszego dnia, kiedy nie znał nawet jej imienia. Podobały mu się jej neonowo różowe pasemka w jej zawsze wyprostowanych, choć mimo wszystko rozczochranych włosach, kabaretki, które nosiła, a przez które jej nogi wyglądały jak w kratkę. Zwrócił uwagę na jej duże obleczone czarną obwódką oczy wodzące po sali wykładowej w zamyśleniu. Zauważył jej długie, chude palce stukające w biurko o paznokciach pomalowanych zawsze na czarno. Podziwiał jej umiejętność chodzenia w gigantycznych, czarnych glanowatych buciorach, których podeszwy musiały mieć chyba z dziesięć centymetrów. Po kilku dniach zapytał o jej imię. Powiedziała mu je znudzonym, jakby nieco poirytowanym głosem, pisząc coś intensywnie na telefonie. Po miesiącu nieśmiałych uśmiechów, pożyczania długopisów i chusteczek, i oferowania pomocy w nauce zdobył się na odwagę i zaprosił ją na randkę. Spytała, co niby mieliby robić, przewracając tymi swoimi błękitnymi oczami. Odparł, że proponuje spacer przez rynek do jego ulubionej lodziarni, a potem dalej do parku. Wygrzebała ze skórzanej torby czarny kalendarz w formie notesu, przekartkowała go, westchnęła ciężko i się zgodziła. Zaproponował jedenastą trzydzieści. Powiedziała, że jej pasuje. Wiedział, że pewnie jej wymarzoną randką byłby jakiś koncert, na którym słychać głównie uderzanie w perkusję, elektryczne dźwięki gitary i zdzieranie gardła wokalisty. Jego wymarzoną byłaby kolacja w dobrej restauracji, postanowił jednak znaleźć kompromis. Spacer na lody, jego zdaniem, brzmiał miło i nienachalnie oraz mógł odbyć się za dnia, przez co zmniejszał szanse, że Luiza pomyśli, że jest jakimś zboczeńcem i chce tylko zaciągnąć ją do łóżka. A poza tym - kto nie lubi lodów?

Randka przebiegała dobrze. Przytulili się na powitanie miło i niezobowiązująco, i ruszyli w stronę lodziarni. Spytał, czemu wybrała te studia, a ona odparła coś półsłowem. Rozgadał się na temat jego największej pasji, socjologii, podekscytowany perspektywą znalezienia wspólnego języka. Luiza wydawała się zasłuchana i od czasu do czasu kiwała głową. Ucieszył się, bo to takie rzadkie w tych czasach, żeby ludzie się nawzajem słuchali. Doszli do lodziarni, w której on zamówił lody czekoladowe, a ona cytrynowy sorbet. Trochę go to zdziwiło. Nie do końca rozumiał, jak można lubić sorbety. To w końcu taki podgatunek lodów. Skomplementował kolor jej paznokci, na co odburknęła, że przecież są czarne, po czym zapadła niezręczna cisza. Zaczęli kierować się w stronę parku, kiedy zauważył, że będzie padać. Ruszyli szybciej przed siebie, Luiza dokończyła swój deser i wyrzuciła do kosza serwetkę, w którą owinięty był rożek.

I wtedy lunęło - zupełnie nagle i o wiele szybciej niż by się spodziewał. Miał w planach zaproponowanie jej wczesnego obiadu, może bardziej lunchu gdzieś wewnątrz, jeśli deszcz by się rozpadał, ale teraz nie było na to czasu. Chwycił ją za nadgarstek (grzecznie i nieśmiało) i zaciągnął pod parasol. Nie wiedział nawet, co to za parasol - zobaczył po prostu miejsce w którym mogliby się schronić przed deszczem, więc pognał w tamtym kierunku. Puścił rękę Luizy, a ta pobiegła (“w tych  butach” - przeraził się, bo pomyślał że upadnie) do drzwi baru, przed którym znajdował się parasol. Szarpnęła za klamkę, ale nie otworzyły się. Tak właśnie przypuszczał. Jego starszy brat chodził do tego typu spelun i mówił, że zwykle otwierają się koło piątej. Luiza wróciła już nieco wolniej pod parasol. Stali obok siebie nic nie mówiąc. Ponownie poczuł się nieco niezręcznie. Zaczął gorączkowo poszukiwać tematu do rozmowy, kiedy to z jej strony padło pytanie.

 

*

 

- Naprawdę lubisz lody czekoladowe? – spytała.

- Naprawdę – odparł Tymon. – Ale nie są to moje ulubione.

- Uff, przynajmniej tyle – burknęła.

Deszcz kapał z obrzeża parasola na kostkę brukową. Wszystko wokół szumiało od tnących powietrze strumieni.

- A ty naprawdę lubisz sorbety? – zapytał.

- Tak, lubię – stwierdziła – ale nie tylko.

- Jaki jest twój ulubiony smak lodów? – ciągnął Tymon.

- Chyba straciatella – odparła po chwili zastanowienia. – A twój?

- Tiramisu. 

Luiza kaszlnęła, po czym zaczęła wykręcać włosy, z których skapywała woda.

- Jest ci zimno? Mogę zaoferować moją koszulę – powiedział Tymon.

- Flanelową koszulę w kratkę? – obruszyła się – prędzej umrę, niż to założę.

Deszcz dudnił coraz bardziej i bardziej, obok nich przemykali nieliczni ludzie pod parasolami i w płaszczach, skuleni, idący szybko. Minęła ich kobieta z wózkiem, którego kółka rozbryznęły kałużę obok nich. Luiza odskoczyła.

- Do cholery jasnej! – zaklęła – Znowu będę musiała czyścić buty!

- Te buty to są w ogóle wygodne? – Zagadnął wpatrując się w swoje poplamione białe trampki. 

Luiza założyła ręce na piersiach.

- One mają wyglądać, nie być wygodne – burknęła wyraźnie zła – a te twoje dżinsy to niby są wygodne? Tak szurają jak chodzisz... nienawidzę tego dźwięku. 

Tymon, spłoszony, nic nie odpowiedział. Włożył ręce do kieszeni. Paczka chusteczek, portfel, telefon, zmięty bilet autobusowy, paczka gum do żucia. Luiza przytupywała przyglądając się kroplom pędzącym z zawrotną prędkością. „Co za bufon” – pomyślała. Tymon wyciągnął z kieszeni telefon i zaczął szukać na nim czegoś, co mogłoby zainteresować Luizę. Zauważył zdjęcie swojego psa, Zbira. Był adoptowany, wyglądał groźnie, przypominał amstaffa i raczej nie był ładny, ale Tymon uznał, że zaryzykuje. Podsunął Luizie telefon pod sam nos.

- To Zbir, mój pies. Mam nadzieję, że wolisz psy niż koty, albo że przynajmniej darzysz psy jakąkolwiek sympatią…

Luiza rozpromieniła się i zaczęła podskakiwać w miejscu, przyciskając dłonie do ust.

- Wziąłeś go z lokalnego schroniska, prawda? – wykrzyknęła.

- Tak, ale o co chodzi? – wyjąkał Tymon.

- Znam Zbira! – przestała podskakiwać, wyjęła mu z ręki telefon i przybliżyła zdjęcie. – Jestem wolontariuszką w schronisku, w którym był. Chodziłam z nim na spacery, głaskałam go, bawiłam się z nim, napełniałam mu miskę…

- Naprawdę? – rozpromienił się.

- No tak, naprawdę! – przytaknęła energicznie Luiza – Kocham psy! Najbardziej uwielbiam im pomagać, bawić się z nimi i je pieścić! Nie mam swojego psa, ale te schroniskowe są prawie jak moje! Nie wiedziałam, że to ty zaadoptowałeś Zbira…Co u niego?

Tymon opowiedział jej, że Zbir na początku nie chciał jeść, ale teraz pochłania trzy miski dziennie, że załatwia się na zewnątrz, że uczy się aportować i starają się chodzić na trzy spacery w ciągu dnia, że poza tym do dyspozycji ma ogród…

Deszcz przestawał padać, rozpogadzało się. Ptaki powróciły do śpiewania, a słońce nieśmiało wychynęło zza chmur. 

- Czas już na mnie – przerwała mu Luiza. – Muszę iść.

- Co byś powiedziała na to, by kolejny spacer był po parku dla psów i gdybym zabrał Zbira? – spytał Tymon nieśmiało.

- Zastanowię się – uśmiechnęła się i ruszyła w stronę przystanku autobusowego.

 

poniedziałek, 17 maja 2021

Nikt nie przyszedł

Wujek Barnaba zmarł w czerwcu. Cała rodzina zjechała się na pogrzeb. Ustawiliśmy się wokół jego cmentarnej kwatery w czerni i milczeniu, i słuchaliśmy kazania księdza. Te kazania są z reguły podobne, dopasowywane jedynie do nieboszczyka, a tak to wszystkie jak przez kalkę. Bardzo szybko się wyłączyłam. Wodziłam wzrokiem po wieńcach, po wstęgach ozdobionych idealizującymi napisami. Zapatrzyłam się na migający płomyk znicza.

Wuj Barnaba to był taki typ człowieka, którego widząc na ulicy część młodzieży określiłaby mianem „Janusza”. Piwny brzuszek, sandały lub klapki i skarpety, łysa głowa. W ręku siatka z zakupami. W rzeczywistości wujek faktycznie trochę tym „Januszem” był. Rzucał na prawo i lewo nieco mizoginistycznymi żarcikami. Za bardzo nie umiał nic ugotować, ale za to był specem od grilla. Wędkował i rozpoznawał ryby w ramach hobby. Przyjechałam kiedyś do niego na wakacje, w lato po śmierci jego żony,  cioci Bożenki. Wujek i ciotka nie doczekali się dzieci, więc rodzina naradziła się i uznała, że oddelegują mnie – młodą, bezrobotną studentkę kierunku, po którym jedyne zatrudnienie to i tak opieka nad seniorami w Niemczech.

Na początku ciężko go było odciągnąć od telewizora. Oglądał mecze, stare komedie, filmy o wojnie, skecze kabareciarzy o wątpliwym poczuciu humoru i guście, czasem jakieś stare polskie komedie. Zazwyczaj oglądałam z nim, z przerwami na robienie mu kanapek i herbaty, aby coś w ogóle zjadł. Po kilku tygodniach zaczęłam zostawiać wujka samego, chodzić na spacery z jego zaniedbanym psem, karmić jego króliki, które hodował na mięso. Robić zakupy spożywcze. Podlewać w domu kwiatki. Kwiaty były bardziej cioci Bożenki, on nigdy chyba nie ustawiłby ich w domu. 

Po trzech tygodniach nieco wydobrzał. Zaczął mi opowiadać historie ze swojego dzieciństwa. Jak zjeżdżając na sankach złamał sobie nogę. Jak jego ojciec nauczył go łowić ryby. Jak razem z kolegami uciekali z lekcji przez okno. Jak poznał ciocię Bożenę na spotkaniu chóru kościelnego. Po tej historii zwykle milkł, a w oczach szkliły mu się łzy. Nigdy nie powiedziałby, że płacze, czy że jest mu smutno.

Kiedyś zabrał mnie na jezioro, gdzie dumnie paradował w swoich wzorzystych kąpielówkach, kupował kebaby z pobliskiej restauracji i popijał piwo na leżaku. Ja czytałam w cieniu, a on krzyczał do mnie „Hela, wchodźże do wody! Co tak siedzisz?!”. On, oczywiście, do wody wszedł. A potem z niej wyszedł, by nakrzyczeć na jakąś panią, bo szczekał jej pies. Później jeszcze narzekał na nastolatków, którzy puszczali głośną muzykę i stękał pod nosem, że „czego ta młodzież dzisiejsza słucha”, i że „za jego czasów…”. „Tak, wujku” – powiedziałam – „kiedyś to były czasy, teraz to nie ma czasów”.

Przyłączał się do mnie podczas zakupów i krytykował moje wybory („a po co ci ta droga szynka, kupimy baleron”) albo uczył korzystania z okazji („nie bierz tego chleba, tamten jest dwa za jeden”). Za to nigdy, przenigdy nie rezygnował z kupienia sobie piwa. Należy jednak przyznać, że zawsze pytał mnie, czy też chcę. Mówiłam, że nie albo może jakieś owocowe. A on na to „No tak, panienki piją owocowe, zapomniałem.”

Taki właśnie był mój wujek Barnaba. Ostatniego dnia września, który zbiegał się z moim ostatnim dniem pobytu u niego, wuj postanowił zaprosić do siebie swojego kolegę. Opowiadał mi, że chodzili razem do szkoły rolniczej. Że to bardzo dobry rolnik. Że razem podrywali koleżanki i ściągali na kartkówkach. Że chodzili wspólnie na imprezy i robili zawody kto więcej wypije wódki. Trudno powiedzieć, czy tak było, czy może to tylko takie opowieści. W każdym bądź razie, wujek Barnaba bardzo się cieszył, że jego kolega przyjedzie. Rozłożył przed domem grilla, wyciągnął z garażu składane krzesła, parasol. Dzień wcześniej nakupił kiełbasy, szynki, karkówki z kością, baleronu, chleba, soku, piwa i kto wie czego jeszcze. Musztardę przygotował, wyjaśnił mi, że kolega nie używa keczupu, on zresztą też nie. Powiedział mi, że to będzie spotkanie po latach i żebym nie przeszkadzała. Tydzień temu na moich oczach dzwonił i umawiał się na tą wrześniową środę, na godzinę szesnastą „bo na noc to nie można ciężkich rzeczy jeść”, tłumaczył. 

Zaszyłam się w domu z książką. Czytałam akurat Tołstoja więc siadłam w sypialni przy biurku, zapaliłam lampkę i skupiłam się na lekturze. Minęły dwie godziny, wiem, bo pamiętam jak spoglądałam na zegarek. Zachciało mi się pić więc ruszyłam do kuchni po sok. Wujek zostawił mi jeden karton. Nalałam sobie i zaczęłam pić. Zbliżyłam się do okna. Wujek siedział samotnie przy grillu. Zgrzewka piwa stała nienaruszona. Mięso leżało na grillu gotowe do usmażenia. Dopiłam sok, bijąc się z myślami.

W końcu wyszłam z domu i stanęłam koło wujka Barnaby. „To co, wujku” – powiedziałam – „mieliśmy robić tego grilla?” Wuj siedział przez chwilę bez ruchu wpatrując się w drogę, którą powinien nadjechać jego dawny przyjaciel, po czym wstał, uśmiechnął się i odpowiedział, że „tak” i „Dlaczego tak się ociągasz? Zawsze musisz się spóźniać.” 

Nie zwykłam płakać nad zmarłymi, bo nie sądzę, by miało to dla nich znaczenie. Ale stojąc nad grobem wujka Barnaby trzy lata po naszym wspólnym grillu poczułam łzy spływające po moich policzkach.


czwartek, 8 kwietnia 2021

"Papier, kamień, nożyce"

 W te dni, w które deszcz stukał o dach i spływał po szybach, mała dziewczynka błagała swoją mamę, by mogła wyjść na zewnątrz. Kobieta z reguły nie chciała się na to godzić. Nie wiedziała, co jej dziecko będzie robić w deszczu. Jednak mała prosiła głosem tak rzewnym, z oczętami tak wpatrzonymi w jej oczy, że ostatecznie ulegała.

Pomagała dziewczynce założyć żółty przeciwdeszczowy płaszczyk i gumowe czarne kalosze, i patrzyła za nią z okna. Mała miała ze sobą zawsze swoją ulubioną lalkę – maskotkę, materiałową zabawkę, którą zrobił jej dziadek. Dziewczynka biegła przed siebie nie zatrzymując się nawet na uwielbianych przez dzieci kałużach, żółty płaszcz wydymał się pod wpływem wiatru, kalosze stawały się bardziej i bardziej zabłocone, a laleczka, kurczowo ściskana w dłoniach, przesiąkała gwałtownie deszczem robiąc się mokra i coraz bardziej kołysała się  na boki w rytm kroków małej.

Dziś również dziewczynka biegła czując na sobie chłodne krople deszczu, lecz nawet o nich nie myślała. Była podekscytowana. Lubiła, gdy padał deszcz, bo wtedy bawiła się w swoim specjalnym miejscu. 

Jej destynacją była mała chatka sąsiadów. Postawili ją na swoim ogrodzie chyba bez powodu, choć dziewczynka nie była tego pewna. Nic w niej było. Mała zakradła się do ogródka, przemknęła pod oknami, jakby wiedząc, że robi coś niewłaściwego po czym weszła do chatki. Siadła twarzą do drzwi i posadziła obok siebie laleczkę, która natychmiast przewróciła się na pluszową twarz, bo była zbyt mokra, by usiedzieć. W szczelinie pomiędzy drzwiczkami a ścianą widziała padający deszcz. Chatka była tylko trochę większa od niej. Mogła w niej stanąć, obrócić się i położyć. Było w niej zimno i nie było podłogi więc mała zawsze trzęsła się z chłodu siedząc na trawie wśród chlupoczącego dźwięku ulewy. 

- Nie, ona nie gra – powiedziała, wskazując na lalkę. - Ale ja chętnie zagram, jeśli chcesz.

Wyciągnęła przed siebie rękę, odliczyła do trzech i zwijała dłoń w pięść albo wyciągała dwa palce, wskazujący i środkowy, czy rozpościerała całą dłoń. Grała w “papier, kamień, nożyce”. Na jej twarzy malowało się skupienie i zawziętość, niemalże jakby z kimś rywalizowała. Raz na jakiś czas przerywała, by ponowić próbę posadzenia laleczki, która po chwili ponownie upadła. 

- Znowu wygrywasz! To niesprawiedliwe! – wykrzyknęła.

Grała w skupieniu jeszcze bardzo długo, aż w końcu ulewa zaczęła powoli ustawać, a intensywny deszcz zamienił się w lekką mżawkę. Zazwyczaj w takich okolicznościach mała zaczynałaby się już zbierać. Szybciutko, aby nikt jej nie zobaczył. Tamtego dnia jednak zabawa pochłonęła ją bardziej niż zwykle.

Właśnie wyciągała rączkę, aby pokazać znak nożyc, kiedy drzwiczki otworzyły się. Zastygła w pół ruchu. Mężczyzna ukucnął przed wejściem i zajrzał do środka. 

- Co ty tutaj robisz, mała? – zapytał.

- Bawię, się proszę pana – odpowiedziała, a po chwili zastanowienia dodała – przepraszam, że weszłam do pana ogrodu.

- Nic się nie stało, ale chyba powinnaś już wracać do domu. Odprowadzę cię, jeśli pozwolisz.

Skinęła głową, wstała i podeszła do drzwi. Mężczyzna odsunął się, robiąc jej miejsce. Ruszyli w stronę jej domu. Dziewczynka mieszkała w małej wiosce. Wszyscy znali wszystkich. Ona też znała tego pana. Nie pamiętała skąd, ale kiedyś chyba go poznała. W domu mama powiesiła na krześle mokrą kurtkę małej i zrobiła jej gorące kakao. Na stole leżały kredki i papier, dziewczynka usiadła i zaczęła rysować, co kilka mazajów popijając ciepły napój. 

- Przepraszam, że musiał ją pan odprowadzać – zaczęła kobieta. – Mam nadzieję, że nie sprawiła kłopotu?

- Nie, to bardzo grzeczne dziecko – uśmiechnął się. – Ale chciałbym z panią o czymś porozmawiać. 

Zgodziła się. Zrobiła herbatę i usiedli przy kominku. Przed nimi skrzypienie płonących polan, za nimi mruczenie i siorbanie dziewczynki.

- Słucham... – zaczęła kobieta.

- Czy pani wie, gdzie i jak ona się bawi? – Spytał mężczyzna.

- Mówi mi, że idzie się pobawić w kałużach. Ma dużo energii.

– Przychodzi do mnie, do ogrodu, mam tam wybudowaną malutką chatkę, może pani kojarzy…ona się w niej bawi.

- Och, ja pana bardzo przepraszam! Zabronię jej! Nie powinna wchodzić na pana posiadłość! – oburzyła się.

- To zupełnie nie o to chodzi. Mnie nie przeszkadza, że ona się tam bawi. Ale musi pani wiedzieć, że tę chatynkę wybudowałem dla mojej córeczki Hani. Hania była uroczą dziewczynką, chciałem, żeby miała małą przestrzeń, do której tylko ona będzie miała dostęp…

- Nie zdawałam sobie sprawy, że pan ma coś takiego w ogrodzie. – wymamrotała niepewnie kobieta, wpatrując się w trzymany w dłoniach kubek herbaty.

- Hania zmarła rok temu. Białaczka. Miałaby pięć lat gdyby żyła. Dokładnie dzisiaj byłyby jej urodziny – niemalże wyszeptał wodząc wzrokiem za ognikami, odbijającymi się w szybie kominka.

- Bardzo mi przykro, naprawdę. Słyszałam o tym, ale jakoś nie było okazji, żeby złożyć kondolencje…

Zapanowała względna cisza. Mała siorbnęła kakao w tle, potem podśpiewując jakąś piosenkę z kreskówki wróciła do malowania. 

- To nie jest najważniejsza informacja, jaką chciałem pani przekazać. Rzecz w tym, że dzisiaj, gdy nakryłem pani córeczkę w chatce, mówiła ona jakby do kogoś i grała w “papier, kamień, nożyce”. Zupełnie z nikim.

- Jest pan pewien, że to nie był jakiś przypadkowy gest? – zapytała kobieta.

- Nie, słyszałem ją już idąc w stronę chatki, a potem widziałem jak odlicza i pokazuje gest „nożyc”. Prawie jakby… - zamyślił się, upił łyk herbaty i wysunął przed siebie dwa palce imitując gest dziewczynki – jakby grała z moją Hanią. Hania uwielbiała grać w “papier, kamień, nożyce”.

- Nie wiedziałam, że ona w ogóle zna tę grę… - zamyśliła się kobieta, po czym zwróciła się do dziewczynki. – Kochanie, kto cię nauczył grać w “papier, kamień, nożyce”?

- Dziadziuś – mruknęła znad rysunku dziewczynka.

- Dziadek zmarł kilka miesięcy temu – wyznała kobieta. – Mała go uwielbiała, spędzali razem bardzo dużo czasu. Nawet gdy właśnie od niego wróciła prosiła mnie, bym odwiozła ją do dziadziusia. No i to on uszył jej ukochaną lalkę. Moja córka zabiera ją ze sobą wszędzie.

- Mamuś, skończyłam – dziewczynka podbiegła do dorosłych prezentując obrazek. Był na nim wóz strażacki. – Gdzie lala?

- Jak to, nie przyniosłaś jej ze sobą? Rozejrzyj się – zachęciła ją kobieta.

Mała zaczęła biegać po pokoju, rozglądając się.

- Wydaje mi się, że nie miała żadnej lalki, gdy ją odprowadzałem – stwierdził sąsiad po zastanowieniu. 

Dziewczynka zaczynała się robić niespokojna. Jej usta wygięły się w podkówkę. Postanowiono, że cała trójka przejdzie się z powrotem do chatki i sprawdzi, czy lalka tam jest.

- Musi tam być, nic się nie martw, mała – zapewniał mężczyzna, a w stronę kobiety dodawał – naprawdę jestem pewien, że musi tam być. Na pewno zwróciłbym uwagę, gdyby ją miała.

Im dalej szli, tym bardziej mała zdawała się być spokojniejsza. Nie wskakiwała w kałuże, ale przechodziła przez nie w pełni usatysfakcjonowana, a na jej buzi malował się leniwy uśmiech. Weszli do ogrodu, zbliżali się do chatki, ale coś było nie tak. Przez otwarte drzwiczki nie było widać lalki. Doszli, zajrzeli do środka. Pusto. 

- Kochanie, laleczki tu nie ma, ale nie martw się, kupimy nową, jeśli ta się nie znajdzie. – zapewniała córkę kobieta.

- W porządku, nic się nie stało – powtarzała raz po raz dziewczynka, wpatrując się w pustą chatkę.


środa, 7 kwietnia 2021

Nie zwariować

 

Mojej matce to ktoś chyba kiedyś powiedział, że dzieci leczą depresję. Że im więcej ich urodzi tym szczęśliwsza będzie, jakby im więcej ich miała, tym większą nagrodę pieniężną miała dostać, albo wygrać jakąś loterię. Jakby trzeba było wbić jakiś wynik, liczbę, jackpot, żeby już niczego do szczęścia nie brakowało. 

A tymczasem kto się tymi wszystkimi dziećmi zajmie? Turlają się po podłodze, płaczą, całe utytłane w gerberkach. Jest ich czworo. Mają po jednych śpioszkach ze stopami, a na dzień wyciąga się im z lodówki zgrzewkę gerberkowych papek. Już widzę, że w przyszłości nie będą miały na plastyce kolorowego papieru i przez cały rok chodziły będą w trampkach. Do tego pewnie ćwiczenia będą miały przekserowane i długopis bez piórnika. No bo kto się tym niby zajmie? Matka? Na pewno nie. Ona chodzi tylko i stęka z brzuchem wielkim niczym globus, trzymając się za krzyż, bo ją boli.

- Było rodzić tyle dzieci, kobieto? Było?! – potrząsam ją czasem za ramiona. 

Nie odpowiada, tylko leży na kanapie oglądając jakiś sitcom i zażera się tym, co jej w ręce wpadnie. Tosty z dżemem, popcorn, miska surowego bobu, paczka herbatników, maliny, dwie zgrzewki ziemniaków puree w puszkach.

A tymczasem dzieci raczkują po dywanach paprając je jedzeniem ze słoiczków, kałem, moczem i bóg wie czym jeszcze. Raz któreś dorwało odkurzacz, tak ukleiło rączkami rurę, że po próbie poodkurzania, moje ręce całkiem się przylepiły. Co to była za draka, jak ich nie mogłam odlepić od odkurzacza, dzieci płakały i zleciała się cała rodzina łącznie z psem. Nawet matka z kanapy wstała.

W domu mieszkają mama, tata, babka Stefania, kuzyni, ciotka, ja, dzieci (czworo, raczkujących), chomik kuzynów i pies. Chomik co prawda zwiał z klatki w zeszłym tygodniu i nikt go nie widział, nie wiadomo więc, czy należy go wciąż zaliczać do rodziny. Kuzyni obwiniają psa. Ja obwiniam ich. 

Babka Stefania jest najgłośniejszą osobą w domu, głośniejszą nawet od dzieci, które milkną, gdy tylko wchodzi do pokoju. Na co dzień babka buja się w fotelu robiąc na drutach, względnie wypełnia krzyżówki lub rozmawia ze skremowanym dziadkiem, którego zabrania wynieść z jej pokoju, ale raz na kilka dni schodzi na dół, do jadalni domagając się jedzenia. W czasach, kiedy matka jeszcze nie zwariowała, przekonywała nas, że musimy odebrać babkę z domu starców, ale nie wiedzieliśmy, że będziemy musieli ją karmić. Ja osobiście się na to nie pisałam. Babka Stefania staje na środku pokoju, tupie nogą i krzyczy „KOLACJA!”. Wtedy ktoś zawsze biegnie wystawić coś na stół, zwykle ciotka. Bierze, co popadnie, jakąś zimną kaczkę czy przegnite pomidory i woła wszystkich, by siedli. Dzieci są sadzane wtedy w wysokim krzesełku, które jest tylko jedno więc muszą w nim siedzieć na zmianę. Rzadko kto pamięta jednak, by wymieniać dzieci w krzesełku. Dziwne, że ciotka się tak dla babci stara, to nawet nie jest jej matka.

Babka uważa, że wspólne posiłki to świętość, nieważne jak okropna i niezintegrowana jest rodzina. Podczas posiłku odpowiadamy jedynie na pytania babki Stefanii i nikt nie odważy się podnieść głosu, przerwać, czy zmienić temat. Ale na co dzień inaczej to wygląda.

Na co dzień ciotka budzi cały dom wrzaskiem o piątej trzydzieści, bo kuzyni muszą wstawać do szkoły. Kuzyni są pucołowaci i identyczni, choć podobno są różnej płci. Robi im śniadanie, kakao z ekstra cukrem (nie dziwne, że mają tak okrągłe policzki). Kuzyni zawsze wyzywają się i przepychają w celu ustalenia, kto ma więcej napoju. Mniej więcej co drugi dzień się przy tym oblewają, przez co trzeba przykładać im do ciała zimne okłady i szykować nowe ubrania. Kuzyni wszystko w życiu muszą mieć identycznie. Takie same włosy do linii szczęki, co do milimetra równe. Takie same ubrania: biała koszulka, spodnie dżinsowe i sandały. Na wszystkie posiłki jedzą to samo, czytają te same komiksy, grają w grę multiplayer (oboje tą samą postacią).

Ciotka w życiu nie zadbała o siebie, dba tylko o kuzynów, a jej syna i córkę, mojego ojca, a jej brata, o babkę Stefanię, moją matkę, a jej szwagierkę, dzieci, jej bratanków i okazjonalnie jeszcze o psa. Na co dzień chodzi w szlafroku w kolorze pieluchowy róż i z włosami mokrymi, prosto spod prysznica. Przygotowuje kuzynom kakao z ekstra cukrem, wątróbkę i frytki i czyta im do snu. Okłada matkę termoforami i podaje jej do ręki pilot do telewizora, który matka jak na złość strąca zawsze brzuchem z kanapy. Robi ojcu śniadanie do pracy, zwykle kanapki z baleronem i gorzką herbatę, i przypomina mu żeby wziął parasol, a kiedy ten wróci do domu podaje mu piwo. Rzuca dzieciom gerberki na podłogę, bo za bardzo boi się podejść. Raz na kilka dni, gdy pies zdąży już obsikać całą wycieraczkę i pół ganku, weźmie go na spacer.

Wszyscy boją się dzieci, co zupełnie nikogo nie dziwi. Właściwie nikt do końca nie pamięta, czy to są czworaczki, czy nie. I tak byśmy nie wiedzieli, matka jest w ciąży ciągle. Równie dobrze część z tych małych pokrak może mieć cztery lata, tylko nigdy nie nauczyło się chodzić. Mają wielkie, ciężkie główki i krótkie, obślizgłe rączki, które mają tylko dwie funkcje: dawanie z liścia dziecku obok albo rozsmarowywanie gerberków po twarzy i dywanie. Dzieci mają oczywiście formalnie imiona, nikt jednak nie pamięta jakie i które należy dopasować do którego. To niemalże jak na sprawdzianie w szkole: “połącz pojęcie z definicją.”

Kuzyni poza wcześniej wymienionymi czynnościami biją się o klocki i czołgi, rzucają w siebie piłką psa, która i tak nie spełnia swojego zastosowania i płaczą, czasem głośniej niż dzieci, ale zawsze krócej. Ciotka szybko biega. 

Najbardziej w tym wszystkim szkoda mi mojego taty. On mówi, że nie wie, skąd się te wszystkie dzieci wzięły i że przez dziewięć miesięcy myślał, że to ciąża spożywcza. Ale co on właściwie wie w życiu. Chodzi do tej swojej pracy, w której wpisuje numerki w komputer, je kanapki z baleronem i pije gorzką herbatę. Po powrocie z pracy spożywa jedno piwo oglądając z matką telewizję. Jest tak samo zaangażowany w sitcomy, jak ona. I myśli, że to kolejna ciąża spożywcza.

A ja? Ja staram się nie zwariować.

 

sobota, 23 stycznia 2021

Antek

         Tamtej nocy jej przyjaciel popełnił samobójstwo. A noc była niezwykła.Zwykle nie mogła spać, kręciła się pod kołdrą do czwartej nad ranem, kiedy to popadała w krótki lecz intensywny sen. Ale nie tamtej nocy. Tamtej nocy usnęła chwilę po pierwszej, bo to był już siódmy dzień z rzędu i chciało jej się spać. Spało jej się dobrze. Obudziła się raz, zbyt nieprzytomna by ustalić co ją wybudziło. Walnęła głową o poduszkę i zapadła w sen kilka sekund po nagłym przebudzeniu. Wstała o piętnastej. Była zima i słońce chyliło się już ku zachodowi. Była skołowana, ponieważ zaczynało się robić ciemno.

Najpierw poszła do toalety, aby przemyć twarz chłodną wodą, a potem wróciła do swojej sypialni. Pokój był spowity szarawym półmrokiem, duszny, gorący, ciasny i śmierdzący. Uchyliła okno a lodowate grudniowe powietrze spowodowało, że się wzdrygnęła. Odsunęła pleśniejące w rogach rolety. Usiadła na łóżku zerkając niechętnie na kurz zalegający na jej szafce nocnej. Następnie jej wzrok przyciągnęła migająca dioda powiadomień. 

Wzięła do ręki telefon i otworzyła wiadomości, a pierwsza brzmiała „Antek odebrał sobie życie tej nocy, czemu nie odczytujesz?!”, a potem było jeszcze kilka podobnych. Serce zaczęło jej bić szybciej, kiedy zobaczyła wiadomość od Antka. Było ich pięć.

Pierwsza, wysłana o 02:16, brzmiała „Masz czas?”, druga z 03:00 o treści „Śpisz?”, o 03:11 „To ważne”. Ostatnie dwie Antek wysłał o 04:04, były to „Byłaś moją najlepszą przyjaciółką” i „Kocham cię”. Upuściła telefon na podłogę i siedziała chwilę wpatrzona w swoją półkę z książkami, zapewne pokrytą grubą warstwą kurzu, i trzęsła się.

Antek zawsze dbał o poprawny język, pisał zgodnie z ortografią, stosował interpunkcję, a nawet zaczynał zdania wielką literą, co w dzisiejszych wiadomościach jest coraz rzadziej spotykane. Antek hodował jeże (miał ich cztery). Nawet gdy kłuły go w palce mówił, że to nie szkodzi. Antek śmiał się z suchych żartów, z których nie wypadało się śmiać jeśli chciało się być dobrze postrzeganym w towarzystwie. Antek uwielbiał obserwować gwiazdy i szeptem opowiadać historie o kosmosie. Co roku na wigilię Antek piekł dla całej klasy czekoladowe ciasteczka, które jedli tuż po barszczu typu gorący kubek i pierogach z mrożonki. Gdy Antek składał życzenia świąteczne, uśmiechał się od ucha do ucha, bo on naprawdę wszystkich lubił. I wszyscy lubili jego mimo tego, że na przerwach czytał książki z serii „Gwiezdnych wojen” a na wf-ie nie odbijał lecącej do niego piłki. Wszyscy chcieli zobaczyć jeże Antka i jego kolekcję brokatowych karteczek do segregatora, których nie pozbył się od dzieciństwa.

Popatrzyła na datę. Był szesnasty grudnia, jutro klasowa wigilia. Jej pierwszą myślą było “ale jak to - nie będzie ciasteczek?”. Potem pomyślała, że to na pewno nieprawda.

Ale mijały dni i tygodnie, a Antka nie było. Zniknął, zapadł się pod ziemię. Nie odczytał jej wiadomości o treści „Wszystko ok?” i nie było go w szkole. W wigilię klasową kilka osób płakało, a po mrożonych pierogach zjedli paczkę oreo, które nie były nawet w połowie tak dobre jak czekoladowe ciasteczka Antka. Potem z każdym z nich rozmawiał szkolny psycholog. Ona nie do końca rozumiała po co te rozmowy. Przecież Antek na pewno do nich wróci za tydzień czy dwa powie że był chory, popsuł mu się telefon, a tak w ogóle ma nowego jeża. 

Podczas pogrzebu patrzyła w ścianę kapliczki i nie słuchała księdza. Słyszała szloch rodziców Antka, których znała, bo wielokrotnie przychodziła do niego oglądać kolekcję brokatowych karteczek. To wtedy chyba dotarło do niej, że Antek już nie wróci. “Ciekawe, kto zajmie się jeżami” przebiegło jej przez głowę. 

Jakiś czas później obudziła się rano. Był grudzień. Spojrzała na wyświetlacz telefonu. Minął rok. Przez moment wydawało jej się, że czuje w ustach smak czekoladowych ciasteczek.


sobota, 24 października 2020

Odliczanie (22.10.2020)

 

Raz, dwa, trzy

Zastanawiała się, co będzie skuteczniejsze: skoczyć pod pędzący samochód czy połknąć żyletkę? Była więźniem własnego umysłu, a on pastwił się nad nią, nie dając jej spać. Krew płynęła w dół jej ramion, a chłód płytek pulsował pod ręką. Ostatecznie,  wcale nie chciała tu być. To nie była jej decyzja. Plusk, kropla krwi rozbiła się na niebieskiej płytce. Jak wykrzyknik. Jak wezwanie do odpowiedzi. Do odpowiedzialności, której nie miała. Jej własne myśli nawiedzały ją we snach, przewracała się z boku na bok w sennych koszmarach, ale rzeczywistość była gorsza od snu.

Cztery, pięć, sześć

Czasem udawało jej się  zasnąć na parę minut, odpłynąć w krainę ukojenia i spokoju. Kilka minut na doładowanie baterii, a potem wiele godzin koszmaru i dzień, w którym każdy ruch jest mozolny jak w smole, a kołdra wypełniona kamieniami nie daje się unieść. Wpatrywała się w ścianę, a łzy spływały po jej policzkach, znacząc na nich chwiejne strużki. Bolał ją każdy mięsień, każdy staw i ścięgno, czuła, że gdy się podniesie, to zawali się pod własnym ciężarem, ciężarem myśli, wspomnień i codzienności. Chciała cała wypłynąć ze środka, opuścić ciało, duszę, ziemię. Udać się do niebytu.

Siedem, osiem, dziewięć

Nie podobał jej się koncept nieskończoności, bo nawet doczesność była nie do wytrzymania. Leżała zwinięta embrionalnie i liczyła od tysiąca w dół. Aby ten uciążliwy moment zawieszenia pomiędzy jawą a snem się skończył, a wraz z nim by skończył się świat. Nikt nie zasługuje na świat. Niech już wszyscy znikną, niech przestaną być koło niej, mówić, chodzić, jeździć tymi swoimi samochodami. Ludzie ciągle się tylko gdzieś spieszą, a jej się spieszy tylko do śmierci. W jej objęcia chce się rzucić, w jej matczyności zanurzyć. To będzie jej ukojenie, jej spokój. I lekkość.

Dziesięć

Miała już dość tego kraju, miała żal, że się urodziła, i wtedy, i teraz i z każdą sekundą. Chciała już obrócić się w nicość, by nie widzieć więcej tych ludzi, którzy nienawidzą. Ona nienawidziła tylko siebie. Było cicho i ciemno. Zimno, tylko jej ręce pulsowały i spływała z nich krew. Chciała się położyć, zasnąć i już nigdy nie obudzić. Nie musieć podejmować decyzji. Nie dorastać. Nie wychodzić z domu. Nigdy. Przenigdy. Miała nadzieję, że apokalipsa wydarzy się niedługo. Wszyscy na nią zasługiwali.

Jedenaście

Nie mogła nic jeść albo mogła jeść zawsze, za dużo i za szybko. Każdy miał problemy, które w  końcu były ważniejsze, a ona była tylko małolatą, która robi problemy. Bała się, że nie uda jej się umrzeć szybko i to był jej największy lęk. Nie chciała, by ją reanimowali, zszywali, operowali. Niech ją zostawią w spokoju, na pastwę losu, niech raz w życiu dadzą jej spokój, którego ona tak bardzo potrzebuje. Niech ją zabiją, byle szybko, chce umrzeć jak zwierzę, bo jest zwierzęciem, nie jest niczym innym. Nie, po prostu jej świat się skończy.

Dwanaście

W ciszy jej myśli odbijają się od ścian. Słychać jeszcze wodę w rurach. Cicho. Patrzy na rozciętą skórę, na czerwone prążki, które zrastają się zaskakująco szybko. Ale pojawią się nowe. Chciałaby, żeby można się było wykrwawić. Chciałaby zamknąć drzwi na klucz, położyć się i pozwolić całej krwi wypłynąć. W powietrzu pachniałoby rdzą. Rodzimy się wbrew woli, myślała, ale jej wolą było się nie urodzić. Mogłaby wtedy nie istnieć, a świat bez niej i tak by się nie zmienił. Byłby tak samo zimny, nieludzki, potworny. Tak samo nie do życia.

Trzynaście.

Wyszła z domu. Wiatr zawodził, szumiały liście, które jeszcze nie zdążyły opaść. Nie czuła zimna. Jej ciało pulsowało od rozgrzania. Zacisnęła dłoń na żyletce. Przyspieszyła kroku. Było ciemno, po dziewiętnastej. Już niedaleko, myślała. Mijała ludzi, którzy byli jej obojętni, nic nie znaczyli. Ona też nic nie znaczyła. Dla siebie, dla innych, dla świata, dla teraźniejszości.

Czternaście.

Wiatr smagał ją po twarzy, było ciemno. Październik. Wzięła żyletkę do ust i z trudem ją połknęła. Nie czuła bólu ani strachu. Usłyszała nadjeżdżający samochód. Pobiegła.

Czwartek, 22.10.2020


 

piątek, 25 września 2020

Pęd


Pęd. Światła. Klakson. Szum. Ktoś krzyczy. Ktoś klnie. Ktoś płacze. Pustka przepełniona dźwiękami, które nic nie znaczą. Idziesz. Zaraz potrąci cię samochód. Skowyt. Jęk. Trzask. Ktoś głośno puszcza muzykę.

Nie pasujesz, odstajesz, idziesz za wolno. Ktoś klnie i cię wymija, ktoś wyprzedza rowerem, dzwoniąc dzwonkiem. Szczęk butelek, plusk wody, zapach papierosów. Jakieś dziecko spada z huśtawki i zanosi się krzykiem. Gdzieś w oddali słychać syreny. Przyspieszasz, nie wiesz, czy zdążysz na czas, a musisz zdążyć, każdy musi zdążyć, każdy musi się spieszyć.

I tak nie zdążysz, nawet jak zdążysz na jedno spotkanie, to spóźnisz się na drugie, względnie spóźnisz się do własnego domu, przyjdziesz parę godzin za późno i już nigdy na nic nie będziesz mieć czasu.

Nie nałożysz tej maseczki, którą w porywie konsumpcjonizmu kupiłaś na przecenie trzy za jeden w pakiecie z kremem i golarką; nie przeczytasz książki, która od miesiąca czeka z napoczętym drugim rozdziałem założonym zakładką gratisem; nie położysz się wcześniej spać, bo jakaś niewidzialna siła przykuje cię do telewizora z kubkiem zbyt gorącej lub zbyt zimnej herbaty.

A następnego dnia obudzisz się z szumem w głowie i piekącymi oczami, by po dwóch godzinach snu wmusić w siebie kubek czarnej kawy, po której zachce ci się rzygać, i pędzić w niedopiętym płaszczu na odjeżdżający minutę przed czasem autobus. Nie zjesz na śniadanie zbożowej owsianki więc w biegu wgryziesz się z baton fit musli well balanced protein wszystkie witaminy w jednym i będziesz siedzieć sztywno w telepiącym się na boki autobusie, powstrzymując się od wymiotowania pod siebie. Będziesz wsłuchiwać się w szum i pisk we własnej głowie i wgapiać w niemrawe twarze współpasażerów, zaspane dzieci, żwawych seniorów, poirytowanych ludzi w twoim wieku. W pewnym momencie usłyszysz przeklinającego kierowcę, będziesz musiała się podnieść i wysiąść na swoim przystanku i spojrzysz na zegarek, by przekonać się, że jeśli się nie pospieszysz, zaraz będziesz spóźniona, więc będziesz pędzić przed siebie, chwiejąc się w szpilkach i czując, jak pot spływa ci w dół po plecach; żałując gdzieś w głębi, że nie zażyłaś wczoraj odprężającej kąpieli z solą o zapachu rumianku.

Masz tyle hobby, że część zamiera, bo nie masz na nic czasu, jesteś wyprana, łatwiej jest siedzieć i gapić się w nicość niż wymagać od siebie produktywności. Chciałabyś uprawiać jogę, wyplatać makramy, robić na drutach, czytać biografie i chodzić na długie spacery z psem, a tymczasem pies zdążył już zapomnieć, jak wygląda świat dwa metry poza blokiem, książek nie czytałaś od miesiąca, druty zgubiły się gdzieś w odmętach twojego pokoju, a najprostsza figura jogi zdaje się być nie do zrobienia. Nie zdążysz, nie masz czasu, zegar tyka, mijają dni, tygodnie i miesiące, od pięciu lat nie bawiłaś się na imprezie, od dwóch miesięcy nie opalałaś. Nie pamiętasz, kiedy ostatni raz rozmawiałaś z kimś, kto nie jest twoim współpracownikiem. Awans, pieniądze, czas, awans, pieniądze, czas.

Kolejny dzień, tym razem toniesz w strugach deszczu, parasol wygina się pod naporem wiatru, a ty czujesz, że będziesz musiała ponownie układać włosy. Siedzisz za biurkiem, stukasz w klawisze, ktoś kaszle. Wychodzisz na papierosa, chociaż nigdy nie paliłaś, zaczęłaś dopiero tu, potem lunch, jakieś zdrowe gówno dla ludzi z korpo, niedobrze ci się robi od tego syntetycznego jedzenia, zjadłabyś jajko sadzone z boczkiem i napiłabyś się herbaty z prawdziwym cukrem. Poszłabyś na masaż i na siłownię, ale musisz pędzić do domu, wyprowadzić psa w strugach coraz bardziej nachalnego deszczu. Potem położysz się pod kołdrą i będziesz płakać kilkanaście minut, zaśniesz na parę godzin mimo zapalonego światła, wstaniesz i z paczką zwietrzałych czipsów siądziesz przed telewizorem. Kolorowe, cyfrowe obrazy, sztuczny, zbyt perfekcyjny dźwięk, masz oczy szeroko otwarte, nie możesz ich zamknąć, musisz patrzeć, musisz chłonąć, musisz być produktywna, dowiadywać się, uczyć, edukować, nawet jeśli to tylko na pozór, nawet jeśli to wszystko nieprawda, nawet jeśli w rzeczywistości marnujesz tylko czas i będzie boleć cię głowa.

Nawet we śnie nie możesz tracić czujności, śpij płytko i krótko, budzik ustawiony pięć razy, wyznaczający nowe deadliny snu, jedna noga wystawiona spod kołdry, gotowa by wstać, pobiec, wyruszyć w wir codzienności. Wypić czarną kawę, zajeść chlebem, umyć zęby, przeczesać włosy. Wbić się w garsonkę i szpilki, nałożyć jakąś czerwoną pomadkę. Tylko nie pokazuj tych sinych kręgów pod oczami, przecież na świecie ludzie mają gorzej. Nikogo nie obchodzi, że miałabyś ochotę posiedzieć na łące z twoim psem, wyjść do kina, przespać się bez budzika tuż koło ucha. Musisz siedzieć, wypełniać raporty, zużywać pamięć komputera, beznamiętnie uderzać w klawiaturę, siedzieć prosto, udawać, że to twoja wymarzona praca. Bo jak nie, to cię zwolnią, a jak cię zwolnią, czym zapłacisz za mieszkanie, terapię, czarną kawę, herbatę, chleb, netflixa i karmę dla psa. Nie przeżyjesz. Usiądź prosto, ściągnij łopatki, wyglądaj reprezentacyjnie, wyrób normę, pamiętaj o terminach. Powtórz. Przerwa na lunch, minuta na papierosa, rozgadani współpracownicy, młodzi, zadowoleni, palący pachnące malinami elektroniczne papierosy, pijący kawę z roślinnym mlekiem. Pewnie przed pracą jogging, po pracy cardio pod okiem personalnego trenera, dzieci z nianią, catering dowiezie żarcie w plastikowych pudełkach. W weekendy shopping, korepetycje dla dzieci i awans w poniedziałek. To nie jest dobra mina do złej gry.

Nie pozwól by zamknęły ci się oczy, musisz zapłacić za prąd i karmę dla psa, musisz wynieść dziś śmieci i zrobić nadgodziny. Siedź prosto. Łopatki ściągnięte. Wzrok skupiony.

Pęd. Światła. Klakson. Szum. Ktoś krzyczy. Ktoś klnie. Ktoś płacze. Pustka przepełniona dźwiękami, które nic nie znaczą. Idziesz. Zaraz potrąci cię samochód. Skowyt. Jęk. Trzask. Ktoś głośno puszcza muzykę. Pisk opon. Leżysz. Jest twardo i mokro. Kręci ci się w głowie, szumi w oczach.

 

Zlecenie

  Tamtego dnia do jej drzwi zapukał pewien mężczyzna. Sama nie wiedziała, co z tego wyniknie, poza tym, że kłopoty. Chwyciła mocniej swoją l...