Promienie słońca lizały
ich gorące łydki, kiedy biegały wśród drzew. Od dziecka bawiły się w podchody i
w berka. Ich kroki szeleściły wśród traw i liści, ptaki podśpiewywały w
koronach, a one, gdy się zmęczyły, przysiadały na ziemi i jadły opadłe jabłka.
Wysysały sok ze śliwek, a potem spijały nektar ze swoich ust wraz z potem.
Jesienie były tu nadal
gorące, nawet gdy słaby wiatr mącił gałęzie drzew i zwiastował nadejście
chłodu. Na cały rok miały zabawy, dobrze przemyślane i ewoluujące wraz z ich
wiekiem. Urodziły się tego samego dnia, choć z innych matek i ojców. Ich
podwórka stykały się, niczym nieogrodzone, a one jeszcze bardziej zacierały ich
granice.
W zimie ślizgały się na
zamarzniętej rzece, lepiły bałwany i rzucały się śnieżkami. Kiedy były już
całkiem wychłodzone szły do jednego z ich domów, gdzie obie były zawsze mile
widziane. Siadały przy kominku z kubkami gorącego kakao i opowiadały sobie historie
wyciągając zziębnięte stopy w stronę ognia. Ale tak naprawdę rzadko kiedy było
im faktycznie zimno. Ich wewnętrzny żar rozpalał je do czerwoności, z ich
policzków nigdy nie schodziły rumieńce, a w ich oczach zawsze tryskały iskry.
Na wiosnę hasały po
łąkach, zbierały polne kwiaty i plotły wianki. Wspinały się na drzewa by zerwać
pierwsze owoce. Obrywały gałęzie z bazi. Czasem pokrywały swoje ciała nawzajem
kwiatami i udawały panie Wiosny. Chwytały się za ręce i patrzyły w niebo i
urządzały układy taneczne do akompaniamentu ptasich trelów.
Kiedy nadchodziło lato
kąpały się w rzece. Biegały po wsi ociekające wodą i kupowały lody za drobne od
rodziców. Stara sklepikarka po jakimś czasie zaczęła odkładać dla nich te
uszkodzone, w pomiętych i startych papierkach, a one zlizywały je zachłannie,
lepka woda spływała w dół ich podbródków, szyj i brzuchów. Urządzały biegi
przełajowe przez sady kończące się triumfalnym wbiegnięciem do rzeki. Kiedy
woda była jeszcze zimna i ich ciała pokrywały się gęsią skórką oplatały się
nawzajem rękoma i natychmiast odżywał w nich żar.
W jesieni przesiadywały w
sadzie, objadając się spadłymi jabłkami i śliwkami. Siadały w rozłożystych konarach
drzew i spoglądały na całą wioskę. Biegając wśród drzew chwytały jedną dłonią
pień i pędziły wokół drzewa tak długo, aż kręciło im się w głowie.
Nikt w wiosce nie
pamiętał już ich imion, dla wszystkich zlały się w jedno, były swoiście mnogie.
Zdarte kolana, porwane sukienki, zmierzwione włosy, lepkie dłonie i brudne od
ziemi stopy.
Kiedy były osobno, było
im zimno. W nocy spały pod puchowymi kołdrami nawet gdy było lato, ubrane w
najgrubsze swetry, często dodatkowo owijały się kocami i wkładały grube
skarpety. I marzły. Jednak gdy tylko jedna z nich zobaczyła drugą, z samego
rana pijąc mleko w jednej z kuchni ciepło rozlewało się po ich ciałach i
uśmiechy wypływały na ich twarze i policzki nabierały rumieńców.
Były razem każdego dnia i
wielu nocy, gdy ich rodzice zgadzali się na nocowanie. Leżały wtedy razem pod
kocem szepcąc sobie opowieści i baśnie i zrzucały z łóżka puchową kołdrę, bo
nagle robiło im się za ciepło.
Tak minęło piętnaście
lat, a one były nierozłączne, zupełnie zależne jedna od drugiej. Bez siebie
nawzajem ich ciała kostniały, a im wydawało się, że zamienią się w sople lodu.
Kiedy miały piętnaście
lat zaczęły całować się żarliwie, a ich dłonie coraz częściej badały ich ciała,
które wydawały się niemal bliźniacze. Gdy szły, ich palce spotykały się, a
potem całe dłonie oplatały się nawzajem. Czuły przepływ ciepła od koniuszków
palców, przez łokcie i ramiona, aż do serc.
Ich rodzice z niepokojem
obserwowali, jak dziewczynki stały w ogródku podczas wielkiej śnieżycy, obie w
koszulach nocnych i bez butów, ich dłonie splecione, głowa jednej z nich
złożona na ramieniu drugiej. Zawołali je do domu, gdzie ze zdumieniem
zauważyli, że ich ciała były gorące, a na stopach próżno było szukać odmrożeń.
Pory roku się zmieniały,
zima przeszła w wiosnę, lato i w końcu w jesień, a rodziny dziewczynek coraz
częściej się spotykały. Dawniej serdeczni sąsiedzi, teraz po ich spotkaniach
pozostawała wrogość i poczucie bezsilności. Coraz częściej i z coraz większą
śmiałością mówili „musimy je rozdzielić.”
Jednak żadna z rodzin nie
chciała się wyprowadzić. Ziemia była ich od dawna, sady dzielili na pół, tak
samo jak ogród. Gdy padał pomysł wyprowadzki jednej z rodzin druga burzyła się.
„Byliśmy tu pierwsi”, mówili, co było nie prawdą. Rodziny sprowadziły się na
ziemię w tym samym czasie. Nie mogąc się dogadać podzielili posiadłość na
połowy. Wtedy obie żony zaszły w ciążę i dziewięć miesięcy później obie zaczęły
rodzić o tej samej godzinie i o tej samej godzinie urodziły się dziewczynki.
Rodziny były w kropce.
Zaczęli drążyć temat poprzednich właścicieli ziemi w nadziei, że może oni
rozwiążą spór lub odkupią drugą połowę. Żadna z rodzin nie była na tyle bogata,
by wykupić ziemię drugiej i obie rodziny pragnęły na zawsze zostać tam, gdzie
były.
Pytali w miasteczku, ale
trudno im było odszukać właściciela. Ludzie nie pamiętali nikogo przed nimi,
albo pamiętali, ale udawali, że nie pamiętają. Patrzyli pod nogi, schodzili im
z drogi, wymawiali się obowiązkami. W końcu stara sklepikarka ulitowała się nad
nimi. Powiedziała, że ich ziemie należały do wiedźmy.
Rodziny pragnęły odszukać
wiedźmę, nie zawierzając słowom staruszki. Nie wierzyli w czary. Sądzili, że to
pewnie tylko stara kobieta. Składali wnioski do urzędów, szukali i pytali, ale
znów wydawało się, że nikt nic nie wiedział.
Tymczasem dziewczynki
dorastały. Czesały sobie nawzajem włosy, chodziły trzymając się za ręce,
wiecznie zaczerwienione i o błyszczących oczach. Siadały w sadzie i gładziły
się nawzajem rękoma, całowały się w usta i w policzki. Zaplatały sobie warkocze
z wielką czułością i prawie się nie odzywały. Nie musiały mówić, doskonale
wiedziały, co myśli ta druga.
Wiosną plewiły ogródek,
latem karmiły się nawzajem truskawkami oberwanymi prosto z krzaka, jesienią
wplatały sobie we włosy liście, zimą robiły aniołki w śniegu.
Gdy szły gdzieś razem,
śnieg topniał pod ich stopami, jakby wiosna domagała się o ich uwagę. Nawet
muchy i komary wylatywały z kryjówek zmylone chwilowym ciepłem i umierały
wpadając w zaspy, gdy tylko dziewczynki oddaliły się, a ich wydeptane ślady na
nowo pokrywały się śniegiem.
Na początku lata do domu
rodzin zapukała staruszka. Była przygarbiona, a jej włosy zupełnie białe,
jednak wydawała się być dziwnie młoda, jej ciało jędrne i niepomarszczone mimo
przygarbionej, starczej postury. „Słyszałam, że państwo mnie szukali”,
powiedziała, a obie rodziny wpuściły ją do swoich domów, niepewni z powodu jej
dziwności, lecz naraz pełni ulgi i nadziei.
Czarownica nie
przedstawiła im się, a żadna z rodzin jej nie pamiętała. Kobieta powiedziała
jednak, że to zupełnie normalne.
- To jest magiczna ziemia
– powiedziała. – Każdy, kto sprowadza się na tę ziemię, będzie związany ze sobą
na zawsze i w sposób nierozerwalny, zwłaszcza jednak ci, którzy się na niej
rodzą.
- Dlaczego nas pani nie
ostrzegła? – pytali.
- Ostrzegałam was wiele
razy, ale mi nie wierzyliście. Nikt mi nie uwierzył, bo nikt z was nie wierzy w
czary. Myśleliście, że odwodzę was od zakupu ziemi. Kupiliście ją i
zapomnieliście o mnie, bo jestem niewygodnym wspomnieniem, a poza tym nie
chciałam, byście mnie pamiętali. A teraz nie sprzedacie tej ziemi. Wszyscy w
tej wiosce oprócz was wierzą w legendy. Jeśli nie wierzą w czary, to są zbyt
przesądni lub zbyt przezorni. Wy też tej ziemi nie opuścicie. Nie pytajcie,
dlaczego. Po prostu wiem, że tego nie zrobicie.
- Co mamy zrobić z
naszymi córkami? To nie przystoi – odezwał się jeden z ojców. – Ludzie gadają. Gdy
były małe, były wspaniałymi przyjaciółkami i było nam to na rękę. Zacieśniło to
nasze relacje…
- Ale teraz – odezwała
się jedna z matek – teraz to osłabia naszą relację. Ludzie ze wsi patrzą na nas
złymi oczami, a nasze córki muszą w końcu znaleźć mężów. To nasze jedyne
dzieci, one odziedziczą tę ziemię. Ale nie mogą jej odziedziczyć, kiedy zachowują
się…tak….
- Nic nie możecie zrobić
– odpowiedziała czarownica. – Dziewczynki nigdy nie pokochają nikogo innego
tak, jak kochają siebie. Barbarzyństwem byłoby je rozdzielać. I przestrzegam
państwa przed tym. To nie skończy się dobrze, jeśli coś z tym zrobicie.
Wiedźma odeszła, a obie
rodziny, oburzone, zaczęły kląć staruchę. Tym razem dobrze ją zapamiętali i
dobrze zapamiętali jej słowa. Ale nie wierzyli w czary. Wierzyli za to, że
muszą znaleźć rozwiązanie.
Kiedy dziewczynki spały w
osobnych domach ojcowie wyszli na podwórko i przedzielili je na pół. Zbudowali
płot z desek dokładnie po środku. Chwilę kłócili się, gdzie dokładnie jest
środek, bo żaden z mężczyzn nie był skłonny oddać choćby centymetra sąsiadowi.
Ich żony patrzyły z okien domów, w których zostały, aby pilnować córek,
wiedzione przeczuciem, że te mogą wymknąć się w środku nocy. W końcu pod
wpływem ganiących wzroków żon mężczyźni ustalili, gdzie będzie przebiegał płot
i postawili go w ciągu tamtej nocy.
Następnego ranka
dziewczynki obudziły się z poczuciem chłodu, który zdawał się wypływać z ich
serc i zmrażać od środka całe ich ciała. Wybiegły przed domem i stanęły po
przeciwnych stronach płotu. Był wysoki, zbudowany z desek. Dziewczynki nie
widziały swoich twarzy, ale czuły swoje ciała i spadła na nie fala ciepła. Nie
była nawet zbliżona do dawnego żaru, bariera mostu zdawała się fizycznie
zmniejszać temperaturę ich ciał. Przycisnęły dłonie do płotu płacząc gorzkimi
łzami, a ich szlochy rozchodziły się w powietrzu i wędrowały przez całą wioskę.
Ich rodzice wybiegli
przed domy i patrzyli na szlochające córki. Wyciągali do nich ręce i zaraz
ganili się za ten gest przywołując na twarze wyraz obojętności. Po kilku
godzinach ruszyli do swoich obowiązków, choć dziewczęta nadal głośno szlochały.
„Przejdzie im”, powiedzieli sobie i odeszli.
Dziewczynki przywarły do
mostu całymi ciałami, a ich żarliwe łzy skapywały na drewno. Deski zaczynały
skwierczeć i parować, a nad ogrodzeniem uniósł się zapach dymu.
Zaalarmowani rodzice jak
i pobliscy mieszkańcy wioski zbiegli się na posesję rodzin i z przerażeniem
stwierdzili, że ogrodzenie się pali. Im większa wyrwa powstawała w deskach na
skutek pożaru, tym bardziej złączały się ciała dziewcząt. Początkowo stykały
się dłońmi, potem biodrami, brzuchami, piersiami, aż w końcu padły sobie w
ramiona, a wokół nich rozgorzała pożoga.
Ludzie rzucili się po
wiadra z wodą, ale pożaru nie dało się ugasić. Wszyscy byli pewni, że
dziewczęta spłonęły. Wieśniacy powoli rozeszli się do swoich domów, nie chcąc
przeszkadzać rodzinom w żałobie i w celu przygotowania posiłków na przyjęcia po
pogrzebie.
Ale dziewczęta nie
spłonęły. Płot spalił się doszczętnie, po czym zgasł sam. Córki rodzin stały w
kłębach dymu, przytulone, tak blisko siebie, że wyglądały jakby stopiły się w
jedno. Rodziny rzuciły się w ich stronę i rozdzieliły je od siebie. Dziewczęta
już nie płakały, ich ciała były rozpalone, czerwone, lecz zupełnie niepoparzone.
Gdy tego wieczoru matki
rozczesywały ich włosy kłęby dymu buchały im w twarze, jakby nadal buzował w
nich ogień. Kiedy jednak dziewczynki kładły się spać jak zwykle drżały z zimna,
opatuliły się kocami i przykryły puchowymi pierzynami. Ich matki budziły się co
godzinę i sprawdzały, czy córki nadal leżą w swoich łóżkach. Leżały, wstrząsane
drgawkami i całkowicie zimne, choć żyły.
Rodziny spotkały się na
kolejne narady. Rzucali nowe pomysły, czasem podnosili poprzednie kwestie. Może
się wyprowadzą, może sprzedadzą ziemię. Żaden z pomysłów jednak nie był
wystarczająco dobry.
Rano ojcowie zrobili
inspekcję spalonego pasu ziemi, gdzie postawili płot. Nie było widać śladów
pożaru. Na sczerniałej glebie zaczęły już wychodzić nowe źdźbła trawy,
dżdżownice uwijały się, a pszczoły podlatywały by zapylić nowo wyrosłe rośliny.
Mężczyźni, coraz bardziej
zdziwieni, nie potrafili wytłumaczyć sobie, jak doszło do pożaru. Nie znaleźli
zapałek, a ziemia zdawała zregenerować się w ciągu jednej nocy. Wtedy z domu
wybiegły ich żony krzycząc, że dziewczęta zniknęły.
Szukali ich cały dzień,
ale nie mogli ich znaleźć. Dziewczynki siedziały na najwyższej jabłoni w
sadzie, zupełnie cicho. Gładziły swoje włosy i patrzyły na siebie iskrzącymi
oczami. Jak zawsze, nie potrzebowały słów. Widziały szukających ich rodziców,
ale obiecały sobie, że wrócą do domów dopiero na noc. Najpierw musiały się sobą
nacieszyć.
Spędziły tak cały dzień,
dzieląc się jabłkami i spijając sok ze swoich ust, spocone i klejące, jak
zawsze o tej porze roku i jak zawsze, kiedy były razem.
Córki wróciły na noc do
domów, cicho wśliznęły się do łóżek. Zasypiając drżały z zimna.
Następnego dnia rano w
domach pojawiła się czarownica. Poruszała się ociężale i wydawała się być
niezadowolona.
- Mówiłam wam, że nie
wolno w to ingerować. Mówiłam wam, że sprowadzicie na siebie nieszczęście.
- Niech się pani nie
wtrąca. Nie wierzymy w to pani gadanie – powiedział jeden z ojców. – Sami
zadecydujemy, jak wychowywać nasze córki.
- Sprowadzacie na siebie
nieszczęście. – Czarownica zawiesiła wzrok na każdym z rodziców po kolei – nie
mówcie, że was nie ostrzegałam.
Odeszła, zgięta w pół i
kulejąca, a jej białe włosy powiewały na wietrze.
Rodziny wróciły do narad.
Uznali, że pozwolą dziewczętom spędzać razem czas zanim wymyślą jak ukrócić te
praktyki raz i na zawsze.
Kiedy rodziny się
naradzały, one biegały po lesie, wiatr hulał w ich włosach, a żar rozpalał ich
serca.
Następnego dnia ojcowie
pojechali do jedynego sklepu w wiosce, który sprzedawał blachę. Kupili wielkie
połacie metalu i wrócili na swoją ziemię.
W nocy, w tym samym
miejscu, gdzie wcześniej drewniany, wybudowali metalowy płot. Był wysoki na dwa
metry i nie zostawiał żadnych prześwitów. Zadowoleni poszli spać. Rano zbudził
ich krzyk.
Rodzice wybiegli przed
domy i zobaczyli swoje córki z dłońmi przyciśniętymi do metalowego płotu.
Płakały rzewnie. Zbiegli się mieszkańcy wioski, zwabieni szlochem, choć byli
przekonani, że dziewczęta nie żyją. Byli już prawie gotowi na pogrzeb, na który
szykowali czarne ubrania. A tymczasem one żyły, płacząc głośnie i donośnie, z
dłońmi przyciśniętymi do metalu.
Jeden z bardziej
znużonych i obojętnych na sytuację wieśniaków zasugerował, żeby po prostu
zburzyć płot i pozwolić dziewczynom na ich gorszące praktyki. Zgromiony
spojrzeniami sąsiadów, odparł: „No przecież ogłuchnąć idzie od tego
zawodzenia.” „Lepiej być głuchym niż ślepym” – warknęła sąsiadka – „a jak je
widzę razem, to prawie wypala mi oczy.”
Rodziny rozgoniły
wścibski tłum, zawstydzone. Zabrali się za swoje monotonne obowiązki w ogródku
i sadzie.
Po kilku godzinach po
posiadłości rozniósł się straszny smród, a rodziny uderzyła fala gorąca.
Zaalarmowani pobiegli w stronę gorąca. Wieśniacy zdążyli już ponownie się zbiec
i teraz skamieniali z przerażenia patrzyli na palący się płot. Metal topił się,
wydzielając paraliżująco gorący swąd.
Ludzie patrzyli tak przez
parę godzin, teraz już nawet nie kwapiąc się ugaszać pożogę. Pomiędzy
dziewczętami topił się płot, a one stopniowo bardziej i bardziej przywierały
się do siebie.
Po kilku godzinach płot
wygasł sam, a jedyne, co po nim zostało, to spalony pas ziemi. Dziewczęta, całe
pokryte sadzą, już nie szlochały. Przytulały się do siebie, jakby były siebie
spragnione, jak podróżnik na pustyni spragniony jest wody, a topiący się
spragniony jest tlenu.
Wieśniacy machnęli rękoma
i rozeszli się, prychając z oburzenia i zgorszenia, niektórzy zasłaniając oczy.
Rodzice ruszyli do córek, rozdzierając je od siebie, dusząc się swędem, który
cały zdawał się osiąść na ich skórach i sukienkach.
Tamtej nocy matki
siedziały przy posłaniach córek czuwając. Ciała dziewczynek trzęsły się jak w
febrze, nie pomagały dodatkowe okrycia i termofory wypełnione wrzątkiem. Ich
skóry były tak lodowate, że gdyby nie wyraźne pulsy, oddechy i drgawki ich
matki pomyślałyby, że nie żyją.
Ojcowie spotkali się w
ogrodzie. Świecili latarkami na pasmo ziemi, które już zaczynało się goić. Po
metalowym moście nie było śladu.
Trudno im było zmusić
drugiego do wyprowadzki, bo ich córki od początku były tak samo zaangażowane.
Żadna nie była prowodyrką. Od małego były nierozłączną jednością. Żaden z nich
również nie zamierzał się wyprowadzać.
Kiedy nadszedł ranek
dziewczynki wymknęły się z domów, gdy matki puściły je same do łazienek, aby
obmyły się po wczorajszym pożarze. Zrozpaczone kobiety pobiegły do debatujących
na zewnątrz mężów. Dziewczynek znowu nie było.
Tego popołudnia na
posesji znowu pojawiła się czarownica. Była zła, jej dłonie zaciśnięte w
pięści, a twarz wykrzywiona w grymasie.
- To nieposłuszeństwo
gniewa moją dawną ziemię. – Wysyczała.
- Ale to już nie jest
pani ziemia, przebrzydła starucho! – Wrzasnęła jedna z matek. – Czy ty ją
przeklęłaś?! Dałaś nam do podpisania jakiś cyrograf?!
- Jesteście ślepi –
zauważyła wiedźma, choć wszyscy rodzice widzieli bez zarzutu. – Ta ziemia
obradza co roku w nadmiarze, ma wielki i płodny sad, najsmaczniejsze odmiany
warzyw i owoców oraz najpiękniejsze kwiaty rosną na niej, za niską cenę…
- Jaką znowu cenę?! –
Obruszył się jeden z ojców. – Cenę obłędu i upadku moralnego naszych córek?!
- Za cenę szczęścia
waszych córek – zawarczała czarownica. – Ostrzegam was. Pogrążacie się i całą
tę ziemię razem z wami. To się nie skończy dobrze. To się skończy tragedią.
Kiedy odeszła rodziny
krzyczały na siebie, pełne buzujących emocji. Matki wróciły do szukania córek,
a ojcowie ruszyli do wioski, na każdym kroku gonieni oceniającymi spojrzeniami
mieszkańców. Chcieli zasięgnąć porady wioskowego pastora, ale duchowny nie
wpuścił ich. „Przynosicie hańbę i przekleństwo na całą wioskę. Poza tym
mówiliście, że jesteście niewierzący. Widzicie, jak na tym wyszliście?
Odejdźcie stąd.”
W tym czasie dziewczynki
siedziały skryte w wysokiej trawie na łące. Splatały sobie warkocze, w które
wkładały kwiaty. Ich dłonie błądziły po ich szyjach, piersiach i taliach, choć
znały się tak dobrze i tak długo, że nie powinny już gubić drogi. Były jednak
oszołomione tym gorącem, po tej długiej rozłące. Dziewczynki nigdy nie spędzały
osobno dłużej niż jednej nocy.
Motyle i pszczoły siadały
na ich głowach i ramionach, wokół buczały trzmiele i śpiewały ptaki. Dziewczęta
położyły się obok siebie na plecach. Splotły palce dłoni i patrzyły na leniwe
chmury szybujące po niebie. Delikatny wiatr przynosił do ich nozdrzy zapach
wczesnego lata.
Tymczasem ojcowie poszli
do mężczyzny, który sprzedawał kamienie. Poprosili o najsilniejszy i
najbardziej nieprzepuszczalny kamień. Byli gotowi wiele zapłacić, dali
sprzedawcy zaliczkę w postaci dziesięciu worków jabłek i dziesięciu worków
śliwek.
Dziewczynki nie chciały
wracać na noc do domów, wiedziały, że będzie im ciepło na łące pod gwiazdami.
Ich matki znalazły je jednak i zaciągnęły do domów. Przygotowały kolacje nie
spuszczając wzroku z córek, które się nie odzywały. Były blade, bez rumieńców i
błysku w oczach.
Kiedy dziewczęta poszły
spać ich matki posłały sobie na podłodze przy ich łóżkach i zapadły w
niespokojny, lekki sen.
Mężczyźni przydźwigali
kamienie, choć musieli w tym celu wynająć dwa muły, kuca i osła od miejscowego
gospodarza. Zaczęli stawiać mur. Mur z szarego kamienia, zupełnie zimnego w
dotyku. Skleili kamienie zaprawą. Mur schnął przez kilka ostatnich godzin nocy,
kiedy wyczerpani ojcowie spali.
Rano znowu rozległ się
skowyt płaczu. Rodzice, nieco już przywykli do tego i zrezygnowani wyszli ze
swoich domów. Ich córki płakały z dłońmi przyciśniętymi do muru. Kilku
przechodzących wieśniaków prychnęło z pogardą, ale już się nawet nie
zatrzymali. Kobieta powiedziała mężczyźnie, że miejscowy biznesmen zaczął
sprzedawać woskowe zatyczki do uszu i wszyscy jak jeden mąż ruszyli we
wskazanym przez nią kierunku.
Rodzice pokręcili głowami
z dezaprobatą i zajęli się swoimi obowiązkami. Kiedy kobiety poszły ściąć
kwiaty zobaczyły, że te uschły. Mężczyźni zaczęli zbierać więcej jabłek i
śliwek, które wciąż winni byli przedsiębiorcy, który sprzedał im kamienie, ale
ze zdumieniem stwierdzili, że ich drzewa są martwe. Wszystkie owoce leżały pod
nimi, zgnite i zarobaczone.
Przerażeni ruszyli w
stronę swoich domów, gdy nagle przystanęli. Było zupełnie cicho. Nikt nie
szlochał. Znaleźli swoje żony i pobiegli razem w stronę muru, wiedzeni
nieracjonalnym, lecz strasznym przeczuciem. W miejscu ich córek znajdowały się
lodowe figury. Wyglądały zupełnie jak ich córki i były ich wielkości. Podbiegli
do nich, chwycili za ich wciąż przytknięte do muru dłonie. Ale dziewczynki nie
ruszyły się. Nie czuli pulsu ani oddechu, a nawet dreszczy. Czuli tylko
przeraźliwe zimno.
Matki rozpłakały się w
głos, a mężczyźni krzyknęli i zdjęli czapki, by nerwowo zmiąć je w dłoniach.
Przechodzący obok mleczarz upuścił bańki z mlekiem i z rozdziawioną gębą gapił
się na dwie lodowe statuy, zastygłe w tych samych pozach, z dłońmi przyciśniętymi
do kamiennego muru, rozwianymi włosami i łzami permanentnie osiadłymi na ich
policzkach i rzęsach.
Mleczarz porzucił bańki z
rozlanym mlekiem i pobiegł w dół, do wsi. Krzyczał jak opętany. Ludzie
powyciągali zatyczki z uszu i zlecieli się na ziemię dwóch rodzin. Stali tam, w
osłupieniu. Nawet największym plotkarom zabrakło języka w gębie.
Na przód grupy przedarła
się zgięta w pół kobieta. Jej białe włosy spięte były na młodzieńczą modłę,
choć sama poruszała się z trudem i kulała. Podeszła do rodzin i opierając się
na lasce z trudem się wyprostowała.
- Ostrzegałam was –
powiedziała czarownica.
Rodzice opadli na kolana,
błagając ją, by im pomogła. By odczyniła urok.
- Nie rzuciłam żadnego
uroku. – Stwierdziła. – To wy to zrobiliście. Nie mogę wam pomóc.
Odeszła, opierając znów
zgięte ciało na lasce.
Gdy się oddalała, kilku
wieśniaków zauważyło, że nie ma haczykowatego nosa ani nie nosi spiczastego
kapelusza, co uznali za dziwne.
Po kilku tygodniach obie
rodziny opuściły ziemię bez wyprawienia pogrzebu dla swoich córek. Pastor się
nie zgodził, a oni nie mieli śmiałości, by nalegać.
Spakowali dobytek,
odwrócili się do siebie plecami i odeszli w idealnie przeciwnych kierunkach. Od
tamtego czasu nikt ich nigdy nie widział.
Legenda głosi, że lodowe
statuy dziewcząt wciąż stoją na przedzielonej kamiennym murem ziemi i
niezależnie od tego, jak upalne jest lato, nigdy nie topnieją.