środa, 5 lutego 2025

Baśń o cieple i zimnie

 

Promienie słońca lizały ich gorące łydki, kiedy biegały wśród drzew. Od dziecka bawiły się w podchody i w berka. Ich kroki szeleściły wśród traw i liści, ptaki podśpiewywały w koronach, a one, gdy się zmęczyły, przysiadały na ziemi i jadły opadłe jabłka. Wysysały sok ze śliwek, a potem spijały nektar ze swoich ust wraz z potem.

Jesienie były tu nadal gorące, nawet gdy słaby wiatr mącił gałęzie drzew i zwiastował nadejście chłodu. Na cały rok miały zabawy, dobrze przemyślane i ewoluujące wraz z ich wiekiem. Urodziły się tego samego dnia, choć z innych matek i ojców. Ich podwórka stykały się, niczym nieogrodzone, a one jeszcze bardziej zacierały ich granice.

W zimie ślizgały się na zamarzniętej rzece, lepiły bałwany i rzucały się śnieżkami. Kiedy były już całkiem wychłodzone szły do jednego z ich domów, gdzie obie były zawsze mile widziane. Siadały przy kominku z kubkami gorącego kakao i opowiadały sobie historie wyciągając zziębnięte stopy w stronę ognia. Ale tak naprawdę rzadko kiedy było im faktycznie zimno. Ich wewnętrzny żar rozpalał je do czerwoności, z ich policzków nigdy nie schodziły rumieńce, a w ich oczach zawsze tryskały iskry.

Na wiosnę hasały po łąkach, zbierały polne kwiaty i plotły wianki. Wspinały się na drzewa by zerwać pierwsze owoce. Obrywały gałęzie z bazi. Czasem pokrywały swoje ciała nawzajem kwiatami i udawały panie Wiosny. Chwytały się za ręce i patrzyły w niebo i urządzały układy taneczne do akompaniamentu ptasich trelów.

Kiedy nadchodziło lato kąpały się w rzece. Biegały po wsi ociekające wodą i kupowały lody za drobne od rodziców. Stara sklepikarka po jakimś czasie zaczęła odkładać dla nich te uszkodzone, w pomiętych i startych papierkach, a one zlizywały je zachłannie, lepka woda spływała w dół ich podbródków, szyj i brzuchów. Urządzały biegi przełajowe przez sady kończące się triumfalnym wbiegnięciem do rzeki. Kiedy woda była jeszcze zimna i ich ciała pokrywały się gęsią skórką oplatały się nawzajem rękoma i natychmiast odżywał w nich żar.

W jesieni przesiadywały w sadzie, objadając się spadłymi jabłkami i śliwkami. Siadały w rozłożystych konarach drzew i spoglądały na całą wioskę. Biegając wśród drzew chwytały jedną dłonią pień i pędziły wokół drzewa tak długo, aż kręciło im się w głowie.

Nikt w wiosce nie pamiętał już ich imion, dla wszystkich zlały się w jedno, były swoiście mnogie. Zdarte kolana, porwane sukienki, zmierzwione włosy, lepkie dłonie i brudne od ziemi stopy.

Kiedy były osobno, było im zimno. W nocy spały pod puchowymi kołdrami nawet gdy było lato, ubrane w najgrubsze swetry, często dodatkowo owijały się kocami i wkładały grube skarpety. I marzły. Jednak gdy tylko jedna z nich zobaczyła drugą, z samego rana pijąc mleko w jednej z kuchni ciepło rozlewało się po ich ciałach i uśmiechy wypływały na ich twarze i policzki nabierały rumieńców.

Były razem każdego dnia i wielu nocy, gdy ich rodzice zgadzali się na nocowanie. Leżały wtedy razem pod kocem szepcąc sobie opowieści i baśnie i zrzucały z łóżka puchową kołdrę, bo nagle robiło im się za ciepło.

Tak minęło piętnaście lat, a one były nierozłączne, zupełnie zależne jedna od drugiej. Bez siebie nawzajem ich ciała kostniały, a im wydawało się, że zamienią się w sople lodu.

Kiedy miały piętnaście lat zaczęły całować się żarliwie, a ich dłonie coraz częściej badały ich ciała, które wydawały się niemal bliźniacze. Gdy szły, ich palce spotykały się, a potem całe dłonie oplatały się nawzajem. Czuły przepływ ciepła od koniuszków palców, przez łokcie i ramiona, aż do serc.

Ich rodzice z niepokojem obserwowali, jak dziewczynki stały w ogródku podczas wielkiej śnieżycy, obie w koszulach nocnych i bez butów, ich dłonie splecione, głowa jednej z nich złożona na ramieniu drugiej. Zawołali je do domu, gdzie ze zdumieniem zauważyli, że ich ciała były gorące, a na stopach próżno było szukać odmrożeń.

Pory roku się zmieniały, zima przeszła w wiosnę, lato i w końcu w jesień, a rodziny dziewczynek coraz częściej się spotykały. Dawniej serdeczni sąsiedzi, teraz po ich spotkaniach pozostawała wrogość i poczucie bezsilności. Coraz częściej i z coraz większą śmiałością mówili „musimy je rozdzielić.”

Jednak żadna z rodzin nie chciała się wyprowadzić. Ziemia była ich od dawna, sady dzielili na pół, tak samo jak ogród. Gdy padał pomysł wyprowadzki jednej z rodzin druga burzyła się. „Byliśmy tu pierwsi”, mówili, co było nie prawdą. Rodziny sprowadziły się na ziemię w tym samym czasie. Nie mogąc się dogadać podzielili posiadłość na połowy. Wtedy obie żony zaszły w ciążę i dziewięć miesięcy później obie zaczęły rodzić o tej samej godzinie i o tej samej godzinie urodziły się dziewczynki.

Rodziny były w kropce. Zaczęli drążyć temat poprzednich właścicieli ziemi w nadziei, że może oni rozwiążą spór lub odkupią drugą połowę. Żadna z rodzin nie była na tyle bogata, by wykupić ziemię drugiej i obie rodziny pragnęły na zawsze zostać tam, gdzie były.

Pytali w miasteczku, ale trudno im było odszukać właściciela. Ludzie nie pamiętali nikogo przed nimi, albo pamiętali, ale udawali, że nie pamiętają. Patrzyli pod nogi, schodzili im z drogi, wymawiali się obowiązkami. W końcu stara sklepikarka ulitowała się nad nimi. Powiedziała, że ich ziemie należały do wiedźmy.

Rodziny pragnęły odszukać wiedźmę, nie zawierzając słowom staruszki. Nie wierzyli w czary. Sądzili, że to pewnie tylko stara kobieta. Składali wnioski do urzędów, szukali i pytali, ale znów wydawało się, że nikt nic nie wiedział.

Tymczasem dziewczynki dorastały. Czesały sobie nawzajem włosy, chodziły trzymając się za ręce, wiecznie zaczerwienione i o błyszczących oczach. Siadały w sadzie i gładziły się nawzajem rękoma, całowały się w usta i w policzki. Zaplatały sobie warkocze z wielką czułością i prawie się nie odzywały. Nie musiały mówić, doskonale wiedziały, co myśli ta druga.

Wiosną plewiły ogródek, latem karmiły się nawzajem truskawkami oberwanymi prosto z krzaka, jesienią wplatały sobie we włosy liście, zimą robiły aniołki w śniegu.

Gdy szły gdzieś razem, śnieg topniał pod ich stopami, jakby wiosna domagała się o ich uwagę. Nawet muchy i komary wylatywały z kryjówek zmylone chwilowym ciepłem i umierały wpadając w zaspy, gdy tylko dziewczynki oddaliły się, a ich wydeptane ślady na nowo pokrywały się śniegiem.

Na początku lata do domu rodzin zapukała staruszka. Była przygarbiona, a jej włosy zupełnie białe, jednak wydawała się być dziwnie młoda, jej ciało jędrne i niepomarszczone mimo przygarbionej, starczej postury. „Słyszałam, że państwo mnie szukali”, powiedziała, a obie rodziny wpuściły ją do swoich domów, niepewni z powodu jej dziwności, lecz naraz pełni ulgi i nadziei.

Czarownica nie przedstawiła im się, a żadna z rodzin jej nie pamiętała. Kobieta powiedziała jednak, że to zupełnie normalne.

- To jest magiczna ziemia – powiedziała. – Każdy, kto sprowadza się na tę ziemię, będzie związany ze sobą na zawsze i w sposób nierozerwalny, zwłaszcza jednak ci, którzy się na niej rodzą.

- Dlaczego nas pani nie ostrzegła? – pytali.

- Ostrzegałam was wiele razy, ale mi nie wierzyliście. Nikt mi nie uwierzył, bo nikt z was nie wierzy w czary. Myśleliście, że odwodzę was od zakupu ziemi. Kupiliście ją i zapomnieliście o mnie, bo jestem niewygodnym wspomnieniem, a poza tym nie chciałam, byście mnie pamiętali. A teraz nie sprzedacie tej ziemi. Wszyscy w tej wiosce oprócz was wierzą w legendy. Jeśli nie wierzą w czary, to są zbyt przesądni lub zbyt przezorni. Wy też tej ziemi nie opuścicie. Nie pytajcie, dlaczego. Po prostu wiem, że tego nie zrobicie.

- Co mamy zrobić z naszymi córkami? To nie przystoi – odezwał się jeden z ojców. – Ludzie gadają. Gdy były małe, były wspaniałymi przyjaciółkami i było nam to na rękę. Zacieśniło to nasze relacje…

- Ale teraz – odezwała się jedna z matek – teraz to osłabia naszą relację. Ludzie ze wsi patrzą na nas złymi oczami, a nasze córki muszą w końcu znaleźć mężów. To nasze jedyne dzieci, one odziedziczą tę ziemię. Ale nie mogą jej odziedziczyć, kiedy zachowują się…tak….

- Nic nie możecie zrobić – odpowiedziała czarownica. – Dziewczynki nigdy nie pokochają nikogo innego tak, jak kochają siebie. Barbarzyństwem byłoby je rozdzielać. I przestrzegam państwa przed tym. To nie skończy się dobrze, jeśli coś z tym zrobicie.

Wiedźma odeszła, a obie rodziny, oburzone, zaczęły kląć staruchę. Tym razem dobrze ją zapamiętali i dobrze zapamiętali jej słowa. Ale nie wierzyli w czary. Wierzyli za to, że muszą znaleźć rozwiązanie.

Kiedy dziewczynki spały w osobnych domach ojcowie wyszli na podwórko i przedzielili je na pół. Zbudowali płot z desek dokładnie po środku. Chwilę kłócili się, gdzie dokładnie jest środek, bo żaden z mężczyzn nie był skłonny oddać choćby centymetra sąsiadowi. Ich żony patrzyły z okien domów, w których zostały, aby pilnować córek, wiedzione przeczuciem, że te mogą wymknąć się w środku nocy. W końcu pod wpływem ganiących wzroków żon mężczyźni ustalili, gdzie będzie przebiegał płot i postawili go w ciągu tamtej nocy.

Następnego ranka dziewczynki obudziły się z poczuciem chłodu, który zdawał się wypływać z ich serc i zmrażać od środka całe ich ciała. Wybiegły przed domem i stanęły po przeciwnych stronach płotu. Był wysoki, zbudowany z desek. Dziewczynki nie widziały swoich twarzy, ale czuły swoje ciała i spadła na nie fala ciepła. Nie była nawet zbliżona do dawnego żaru, bariera mostu zdawała się fizycznie zmniejszać temperaturę ich ciał. Przycisnęły dłonie do płotu płacząc gorzkimi łzami, a ich szlochy rozchodziły się w powietrzu i wędrowały przez całą wioskę.

Ich rodzice wybiegli przed domy i patrzyli na szlochające córki. Wyciągali do nich ręce i zaraz ganili się za ten gest przywołując na twarze wyraz obojętności. Po kilku godzinach ruszyli do swoich obowiązków, choć dziewczęta nadal głośno szlochały. „Przejdzie im”, powiedzieli sobie i odeszli.

Dziewczynki przywarły do mostu całymi ciałami, a ich żarliwe łzy skapywały na drewno. Deski zaczynały skwierczeć i parować, a nad ogrodzeniem uniósł się zapach dymu.

Zaalarmowani rodzice jak i pobliscy mieszkańcy wioski zbiegli się na posesję rodzin i z przerażeniem stwierdzili, że ogrodzenie się pali. Im większa wyrwa powstawała w deskach na skutek pożaru, tym bardziej złączały się ciała dziewcząt. Początkowo stykały się dłońmi, potem biodrami, brzuchami, piersiami, aż w końcu padły sobie w ramiona, a wokół nich rozgorzała pożoga.

Ludzie rzucili się po wiadra z wodą, ale pożaru nie dało się ugasić. Wszyscy byli pewni, że dziewczęta spłonęły. Wieśniacy powoli rozeszli się do swoich domów, nie chcąc przeszkadzać rodzinom w żałobie i w celu przygotowania posiłków na przyjęcia po pogrzebie.

Ale dziewczęta nie spłonęły. Płot spalił się doszczętnie, po czym zgasł sam. Córki rodzin stały w kłębach dymu, przytulone, tak blisko siebie, że wyglądały jakby stopiły się w jedno. Rodziny rzuciły się w ich stronę i rozdzieliły je od siebie. Dziewczęta już nie płakały, ich ciała były rozpalone, czerwone, lecz zupełnie niepoparzone.

Gdy tego wieczoru matki rozczesywały ich włosy kłęby dymu buchały im w twarze, jakby nadal buzował w nich ogień. Kiedy jednak dziewczynki kładły się spać jak zwykle drżały z zimna, opatuliły się kocami i przykryły puchowymi pierzynami. Ich matki budziły się co godzinę i sprawdzały, czy córki nadal leżą w swoich łóżkach. Leżały, wstrząsane drgawkami i całkowicie zimne, choć żyły.

Rodziny spotkały się na kolejne narady. Rzucali nowe pomysły, czasem podnosili poprzednie kwestie. Może się wyprowadzą, może sprzedadzą ziemię. Żaden z pomysłów jednak nie był wystarczająco dobry.

Rano ojcowie zrobili inspekcję spalonego pasu ziemi, gdzie postawili płot. Nie było widać śladów pożaru. Na sczerniałej glebie zaczęły już wychodzić nowe źdźbła trawy, dżdżownice uwijały się, a pszczoły podlatywały by zapylić nowo wyrosłe rośliny.

Mężczyźni, coraz bardziej zdziwieni, nie potrafili wytłumaczyć sobie, jak doszło do pożaru. Nie znaleźli zapałek, a ziemia zdawała zregenerować się w ciągu jednej nocy. Wtedy z domu wybiegły ich żony krzycząc, że dziewczęta zniknęły.

Szukali ich cały dzień, ale nie mogli ich znaleźć. Dziewczynki siedziały na najwyższej jabłoni w sadzie, zupełnie cicho. Gładziły swoje włosy i patrzyły na siebie iskrzącymi oczami. Jak zawsze, nie potrzebowały słów. Widziały szukających ich rodziców, ale obiecały sobie, że wrócą do domów dopiero na noc. Najpierw musiały się sobą nacieszyć.

Spędziły tak cały dzień, dzieląc się jabłkami i spijając sok ze swoich ust, spocone i klejące, jak zawsze o tej porze roku i jak zawsze, kiedy były razem.

Córki wróciły na noc do domów, cicho wśliznęły się do łóżek. Zasypiając drżały z zimna.

Następnego dnia rano w domach pojawiła się czarownica. Poruszała się ociężale i wydawała się być niezadowolona.

- Mówiłam wam, że nie wolno w to ingerować. Mówiłam wam, że sprowadzicie na siebie nieszczęście.

- Niech się pani nie wtrąca. Nie wierzymy w to pani gadanie – powiedział jeden z ojców. – Sami zadecydujemy, jak wychowywać nasze córki.

- Sprowadzacie na siebie nieszczęście. – Czarownica zawiesiła wzrok na każdym z rodziców po kolei – nie mówcie, że was nie ostrzegałam.

Odeszła, zgięta w pół i kulejąca, a jej białe włosy powiewały na wietrze.

Rodziny wróciły do narad. Uznali, że pozwolą dziewczętom spędzać razem czas zanim wymyślą jak ukrócić te praktyki raz i na zawsze.

Kiedy rodziny się naradzały, one biegały po lesie, wiatr hulał w ich włosach, a żar rozpalał ich serca.

Następnego dnia ojcowie pojechali do jedynego sklepu w wiosce, który sprzedawał blachę. Kupili wielkie połacie metalu i wrócili na swoją ziemię.

W nocy, w tym samym miejscu, gdzie wcześniej drewniany, wybudowali metalowy płot. Był wysoki na dwa metry i nie zostawiał żadnych prześwitów. Zadowoleni poszli spać. Rano zbudził ich krzyk.

Rodzice wybiegli przed domy i zobaczyli swoje córki z dłońmi przyciśniętymi do metalowego płotu. Płakały rzewnie. Zbiegli się mieszkańcy wioski, zwabieni szlochem, choć byli przekonani, że dziewczęta nie żyją. Byli już prawie gotowi na pogrzeb, na który szykowali czarne ubrania. A tymczasem one żyły, płacząc głośnie i donośnie, z dłońmi przyciśniętymi do metalu.

Jeden z bardziej znużonych i obojętnych na sytuację wieśniaków zasugerował, żeby po prostu zburzyć płot i pozwolić dziewczynom na ich gorszące praktyki. Zgromiony spojrzeniami sąsiadów, odparł: „No przecież ogłuchnąć idzie od tego zawodzenia.” „Lepiej być głuchym niż ślepym” – warknęła sąsiadka – „a jak je widzę razem, to prawie wypala mi oczy.”

Rodziny rozgoniły wścibski tłum, zawstydzone. Zabrali się za swoje monotonne obowiązki w ogródku i sadzie.

Po kilku godzinach po posiadłości rozniósł się straszny smród, a rodziny uderzyła fala gorąca. Zaalarmowani pobiegli w stronę gorąca. Wieśniacy zdążyli już ponownie się zbiec i teraz skamieniali z przerażenia patrzyli na palący się płot. Metal topił się, wydzielając paraliżująco gorący swąd.

Ludzie patrzyli tak przez parę godzin, teraz już nawet nie kwapiąc się ugaszać pożogę. Pomiędzy dziewczętami topił się płot, a one stopniowo bardziej i bardziej przywierały się do siebie.

Po kilku godzinach płot wygasł sam, a jedyne, co po nim zostało, to spalony pas ziemi. Dziewczęta, całe pokryte sadzą, już nie szlochały. Przytulały się do siebie, jakby były siebie spragnione, jak podróżnik na pustyni spragniony jest wody, a topiący się spragniony jest tlenu.

Wieśniacy machnęli rękoma i rozeszli się, prychając z oburzenia i zgorszenia, niektórzy zasłaniając oczy. Rodzice ruszyli do córek, rozdzierając je od siebie, dusząc się swędem, który cały zdawał się osiąść na ich skórach i sukienkach.

Tamtej nocy matki siedziały przy posłaniach córek czuwając. Ciała dziewczynek trzęsły się jak w febrze, nie pomagały dodatkowe okrycia i termofory wypełnione wrzątkiem. Ich skóry były tak lodowate, że gdyby nie wyraźne pulsy, oddechy i drgawki ich matki pomyślałyby, że nie żyją.

Ojcowie spotkali się w ogrodzie. Świecili latarkami na pasmo ziemi, które już zaczynało się goić. Po metalowym moście nie było śladu.

Trudno im było zmusić drugiego do wyprowadzki, bo ich córki od początku były tak samo zaangażowane. Żadna nie była prowodyrką. Od małego były nierozłączną jednością. Żaden z nich również nie zamierzał się wyprowadzać.

Kiedy nadszedł ranek dziewczynki wymknęły się z domów, gdy matki puściły je same do łazienek, aby obmyły się po wczorajszym pożarze. Zrozpaczone kobiety pobiegły do debatujących na zewnątrz mężów. Dziewczynek znowu nie było.

Tego popołudnia na posesji znowu pojawiła się czarownica. Była zła, jej dłonie zaciśnięte w pięści, a twarz wykrzywiona w grymasie.

- To nieposłuszeństwo gniewa moją dawną ziemię. – Wysyczała.

- Ale to już nie jest pani ziemia, przebrzydła starucho! – Wrzasnęła jedna z matek. – Czy ty ją przeklęłaś?! Dałaś nam do podpisania jakiś cyrograf?!

- Jesteście ślepi – zauważyła wiedźma, choć wszyscy rodzice widzieli bez zarzutu. – Ta ziemia obradza co roku w nadmiarze, ma wielki i płodny sad, najsmaczniejsze odmiany warzyw i owoców oraz najpiękniejsze kwiaty rosną na niej, za niską cenę…

- Jaką znowu cenę?! – Obruszył się jeden z ojców. – Cenę obłędu i upadku moralnego naszych córek?!

- Za cenę szczęścia waszych córek – zawarczała czarownica. – Ostrzegam was. Pogrążacie się i całą tę ziemię razem z wami. To się nie skończy dobrze. To się skończy tragedią.

Kiedy odeszła rodziny krzyczały na siebie, pełne buzujących emocji. Matki wróciły do szukania córek, a ojcowie ruszyli do wioski, na każdym kroku gonieni oceniającymi spojrzeniami mieszkańców. Chcieli zasięgnąć porady wioskowego pastora, ale duchowny nie wpuścił ich. „Przynosicie hańbę i przekleństwo na całą wioskę. Poza tym mówiliście, że jesteście niewierzący. Widzicie, jak na tym wyszliście? Odejdźcie stąd.”

W tym czasie dziewczynki siedziały skryte w wysokiej trawie na łące. Splatały sobie warkocze, w które wkładały kwiaty. Ich dłonie błądziły po ich szyjach, piersiach i taliach, choć znały się tak dobrze i tak długo, że nie powinny już gubić drogi. Były jednak oszołomione tym gorącem, po tej długiej rozłące. Dziewczynki nigdy nie spędzały osobno dłużej niż jednej nocy.

Motyle i pszczoły siadały na ich głowach i ramionach, wokół buczały trzmiele i śpiewały ptaki. Dziewczęta położyły się obok siebie na plecach. Splotły palce dłoni i patrzyły na leniwe chmury szybujące po niebie. Delikatny wiatr przynosił do ich nozdrzy zapach wczesnego lata.

Tymczasem ojcowie poszli do mężczyzny, który sprzedawał kamienie. Poprosili o najsilniejszy i najbardziej nieprzepuszczalny kamień. Byli gotowi wiele zapłacić, dali sprzedawcy zaliczkę w postaci dziesięciu worków jabłek i dziesięciu worków śliwek.

Dziewczynki nie chciały wracać na noc do domów, wiedziały, że będzie im ciepło na łące pod gwiazdami. Ich matki znalazły je jednak i zaciągnęły do domów. Przygotowały kolacje nie spuszczając wzroku z córek, które się nie odzywały. Były blade, bez rumieńców i błysku w oczach.

Kiedy dziewczęta poszły spać ich matki posłały sobie na podłodze przy ich łóżkach i zapadły w niespokojny, lekki sen.

Mężczyźni przydźwigali kamienie, choć musieli w tym celu wynająć dwa muły, kuca i osła od miejscowego gospodarza. Zaczęli stawiać mur. Mur z szarego kamienia, zupełnie zimnego w dotyku. Skleili kamienie zaprawą. Mur schnął przez kilka ostatnich godzin nocy, kiedy wyczerpani ojcowie spali.

Rano znowu rozległ się skowyt płaczu. Rodzice, nieco już przywykli do tego i zrezygnowani wyszli ze swoich domów. Ich córki płakały z dłońmi przyciśniętymi do muru. Kilku przechodzących wieśniaków prychnęło z pogardą, ale już się nawet nie zatrzymali. Kobieta powiedziała mężczyźnie, że miejscowy biznesmen zaczął sprzedawać woskowe zatyczki do uszu i wszyscy jak jeden mąż ruszyli we wskazanym przez nią kierunku.

Rodzice pokręcili głowami z dezaprobatą i zajęli się swoimi obowiązkami. Kiedy kobiety poszły ściąć kwiaty zobaczyły, że te uschły. Mężczyźni zaczęli zbierać więcej jabłek i śliwek, które wciąż winni byli przedsiębiorcy, który sprzedał im kamienie, ale ze zdumieniem stwierdzili, że ich drzewa są martwe. Wszystkie owoce leżały pod nimi, zgnite i zarobaczone.

Przerażeni ruszyli w stronę swoich domów, gdy nagle przystanęli. Było zupełnie cicho. Nikt nie szlochał. Znaleźli swoje żony i pobiegli razem w stronę muru, wiedzeni nieracjonalnym, lecz strasznym przeczuciem. W miejscu ich córek znajdowały się lodowe figury. Wyglądały zupełnie jak ich córki i były ich wielkości. Podbiegli do nich, chwycili za ich wciąż przytknięte do muru dłonie. Ale dziewczynki nie ruszyły się. Nie czuli pulsu ani oddechu, a nawet dreszczy. Czuli tylko przeraźliwe zimno.

Matki rozpłakały się w głos, a mężczyźni krzyknęli i zdjęli czapki, by nerwowo zmiąć je w dłoniach. Przechodzący obok mleczarz upuścił bańki z mlekiem i z rozdziawioną gębą gapił się na dwie lodowe statuy, zastygłe w tych samych pozach, z dłońmi przyciśniętymi do kamiennego muru, rozwianymi włosami i łzami permanentnie osiadłymi na ich policzkach i rzęsach.

Mleczarz porzucił bańki z rozlanym mlekiem i pobiegł w dół, do wsi. Krzyczał jak opętany. Ludzie powyciągali zatyczki z uszu i zlecieli się na ziemię dwóch rodzin. Stali tam, w osłupieniu. Nawet największym plotkarom zabrakło języka w gębie.

Na przód grupy przedarła się zgięta w pół kobieta. Jej białe włosy spięte były na młodzieńczą modłę, choć sama poruszała się z trudem i kulała. Podeszła do rodzin i opierając się na lasce z trudem się wyprostowała.

- Ostrzegałam was – powiedziała czarownica.

Rodzice opadli na kolana, błagając ją, by im pomogła. By odczyniła urok.

- Nie rzuciłam żadnego uroku. – Stwierdziła. – To wy to zrobiliście. Nie mogę wam pomóc.

Odeszła, opierając znów zgięte ciało na lasce.

Gdy się oddalała, kilku wieśniaków zauważyło, że nie ma haczykowatego nosa ani nie nosi spiczastego kapelusza, co uznali za dziwne.

Po kilku tygodniach obie rodziny opuściły ziemię bez wyprawienia pogrzebu dla swoich córek. Pastor się nie zgodził, a oni nie mieli śmiałości, by nalegać.

Spakowali dobytek, odwrócili się do siebie plecami i odeszli w idealnie przeciwnych kierunkach. Od tamtego czasu nikt ich nigdy nie widział.

Legenda głosi, że lodowe statuy dziewcząt wciąż stoją na przedzielonej kamiennym murem ziemi i niezależnie od tego, jak upalne jest lato, nigdy nie topnieją.

 

środa, 11 września 2024

Siostry


Mieszkałyśmy z siostrą w podupadłym mieszkaniu w podupadłym budynku. Codziennie rano wstawałyśmy dzielnie doświadczać ogólnej podupadłości. Ona pracowała w budce z kebabem, ja studiowałam i nocami pracowałam w call center budząc ludzi w środku nocy pytaniami o to, czy chcą kupić nową pralkę.

Myślałam, że może element zaskoczenia będzie podbijał moje sprzedaże, ale najwyraźniej nikt nie myślał o pralkach o trzeciej nad ranem. Nikt z wyjątkiem mnie. Tylko czasami ludzie zgadzali się zakupić pralkę błagając, żebym dała im już spokój, bo mają na rano do pracy. Obiecywałam, że więcej nie zadzwonię, doskonale wiedząc, że to kłamstwo, bo jak wychodził nowy model pralki, to dzwoniłam ponownie. A niedawno szef wspominał coś, że dodamy jeszcze do oferty tostery, więc będę musiała zadzwonić i zapytać, czy może nie chcą zjeść tostów gdy patrzą na pranie wirujące w bębnie o drugiej nad ranem.

Moja siostra Nora umiała zrobić najpikantniejszy kebab w mieście i udawała, że jest Turczynką, bo tego wymagał właściciel przy zatrudnieniu. Uczyła się akcentu od Turków na Erasmusie, których ja musiałam odławiać z tłumu i przyprowadzać do naszego maleńkiego mieszkania, bo Nora nie studiowała i nie chciała nigdy studiować. Kiedy klient nie zgłosił się po zamówiony kebab przez cztery minuty moja siostra triumfalnie wkładała go sobie do ust i połykała niemalże w całości. Zawsze była dumna z jej pelikanich zdolności, które obejmowały umiejętność włożenia sobie całego kebabu w rozmiarze giga do ust i przełknięcie go bez gryzienia.

Pewnego poniedziałku wróciłam o piątej rano z pracy, aby przespać się godzinę przed zajęciami na uczelni. Tamta noc była wyjątkowo lukratywna, bo dodzwoniłam się na jakąś pełną nielegalnych substancji imprezę, na której wszyscy najwyraźniej mieli gastrofazę i zamówili osiem tosterów i jedną pralkę po tym, jak ich kolega zarzygał sobie bluzkę. Nie wiem, czy zdawali sobie sprawę z tego, że dostawca przywiezie ich telezakupy dopiero za tydzień, ale chyba im to nie przeszkadzało.

Moja siostra przywitała mnie w drzwiach z marsową miną.

- Co jest? Muszę iść spać, za dwie godziny mam zajęcia na uczelni.

- Ojciec umarł – wymamrotała.

- Aha. I co? – Dopytałam, by nie wyglądać na bezduszną.

- Matka dzwoniła. Zostawił nam spadek, ale tylko pod warunkiem, że pojawimy się na pogrzebie.

- Aha. I co? – Zapytałam z niejaką ciekawością.

- Pogrzeb jest dzisiaj o siedemnastej. Musimy wyjechać za godzinę, jeśli chcemy zdążyć dotrzeć na czas na drugi koniec Polski.

Westchnęłam ciężko. Nie było mi to na rękę, bo może i wzbogaciłam się na premiach od sprzedanych tosterów tej nocy, ale byłam bardzo śpiąca, a ponadto o ósmej miałam śród semestralne kolokwium.

- Pod warunkiem, że ty prowadzisz – powiedziałam.

- Zgoda. – uśmiechnęła się moja siostra.

Godzinę później zapakowałyśmy się do samochodu, który był tak samo podupadły jak cała reszta naszego życia. Nora przekręcała kluczyki w stacyjce, a ja wierciłam się, żeby zakotwiczyć pas własnym tyłkiem, bo sprzączka odpadła i gdzieś się zagubiła.

- Kochany samochodziku, no jedź, no proszę – mamrotała moja siostra, ale stary szrot nie chciał ruszyć.

- Jak nie prośbą, to groźbą – podpowiedziałam, uderzając pięścią w deskę rozdzielczą.

- Jedźże, ty kupo złomu! – Wrzasnęła Nora i auto ruszyło.

Uspokojona i przyzwyczajona do telepania się szrota po drodze zamknęłam oczy, usypiana dźwiękiem rzężenia silnika. Przed nami rysowała się droga ekspresowa, z obu stron otoczona pastwiskami pełnymi krów i ziemniaków, nad nami budziło się niebo, a pod siedzeniami grzechotały puszki i butelki po napojach, które kiedyś wypiłyśmy w tym samochodzie. Powoli odpływałam w sen.

Obudziłam się słysząc głośny trzask i następujący tuż po nim huk. Zerknęłam na Norę, mamroczącą coś z niezadowoleniem przy kierownicy.

- Miałyśmy wypadek?

- Nie, szrot się zepsuł. Dobrze, że udało mi się zjechać na pobocze – wytłumaczyła.

- To czemu tak mnie boli szyja? I barki? – wyjęczałam.

- Bo jesteś stara, Lena.

Wysiadła i otworzyła maskę, spod której buchnął gęsty dym. „O kurczaczki” – pomyślałam, wygramalając się z dymiącego samochodu. Był martwy, ale jeszcze ciepły, a nawet gorący, bo buchał z niego dym jakby przeistaczał się na naszych oczach w lokomotywę parową.

- Powinnyśmy pewnie zadzwonić do mechanika? – Zasugerowałam.

- Nie mamy pieniędzy. Ja nie mam – spojrzała na mnie oskarżycielsko – zatrzymałam się dwa razy na stacji, bo szrot pali więcej niż nasz ojciec, który zmarł na raka płuc. To były moje ostatnie pieniądze.

- Ja też nie mam. Jak szef nie zapomni wypłaci mi pensję na początku miesiąca. Za dziesięć dni pewnie.

- A co ze spadkiem? – Nora zapytała mnie, co najmniej jakbym studiowała prawo.

- Jak nie dojedziemy na pogrzeb, to i tak go nie dostaniemy, sama tak mówiłaś – zauważyłam. – A co jak mechanik będzie chciał zaliczkę? A nawet jak nie, to kiedy niby to naprawi? Nie zdążymy przed siedemnastą.

Wtedy podjęłyśmy decyzję, by dojść pieszo na najbliższą stację i stamtąd pomyśleć, co dalej. Moje ostatnie pięćdziesiąt złotych wystarczy nam na kawę i kanapkę, a może przy okazji znajdziemy kogoś, kto podrzuci nas autostopem.

Ruszyłyśmy przed siebie cokolwiek żwawo, bo czas kurczył się z każdą minutą, kiedy byłyśmy poza samochodem. Burczało mi w brzuchu, ale przynajmniej się wyspałam. Wyświetlacz w moim niemal rozładowanym telefonie wskazywał już prawie jedenastą. Nora utyskiwała, że musiała zostawić szrota na poboczu, co tym bardziej utwierdzało mnie w przekonaniu, że reprezentowała niezdrowy styl przywiązania.

Zjazd na stację znalazłyśmy dwa kilometry dalej. Nowa, błyszcząca stacja, tak droga, że nie stać by nas było, by zatankować tu szrota, a pewnie by nas nawet nie obsłużyli, co najwyżej pokierowali na najbliższe wysypisko śmieci. W środku okazało się, że klientów jest całkiem sporo, czekali w kolejce po sałatki i hot dogi, pili kawę, płacili za paliwo do ich nierzężących samochodów. Dwóch sprzedawców za ladą uwijało się jak mogło i rzucało sobie mordercze spojrzenia za każdym razem, gdy klient zamawiał podwójnego burgera, frytki i ciasto. Poszłam do toalety zostawiając moją kartę w rękach Nory, w razie gdyby nadeszła jej kolej na zamawianie lurowatej kawy zanim wrócę.

Kabina była zajęta, ale kolejki nie było. Na szczęście albo i nie. Albo największe tłumy już przeszły, albo w środku ktoś dostał wybuchowej biegunki. Po chwili z kabiny wyłoniła się kobieta na szpilkach i w mini. Drzwi wydawały się być ciężkie i obawiałam się, że zgniotły by biedaczkę na śmierć, więc natychmiast przyskoczyłam do niej i pomogłam jej przytrzymać ciężkie wrota do kibla.

- Och, dziękuję – wymamrotała przeciskając się przez szparę i szarpiąc za sobą torebkę, z której nagle wypadł portfel.

Kobieta w pośpiechu i zażenowaniu oddaliła się szybko nie zauważywszy zguby. Pochyliłam się i podniosłam długą portmonetkę. Uniosłam dłoń by za nią zawołać, kiedy zauważyłam, że portfel był dziwnie ciężki.

- Okazja czyni złodzieja – pomyślałam sobie na głos i wślizgnęłam się do kabiny.

Jak na tak luksusową stację ich kabina toaletowa pozostawiała wiele do życzenia. Po pierwsze o wiele za ciężkie drzwi ledwie się uchylały, po drugie deska była obluzowana i było już trochę brudnawo. Pomyślałam jednak, że na całej stacji jest teraz tylko dwóch pracowników i jakieś dwadzieścia wygłodniałych podróżnych, więc postanowiłam przymknąć na to oko. Rozsiadłam się na klekoczącym przy każdym ruchu sedesie i otworzyłam portfel. W środku było kilka banknotów stuzłotowych, jakieś karty stałego klienta do nudnych sklepów, do których nigdy bym nie poszła (dlatego, że są nudne, wcale nie dlatego, że mnie nie stać) i kluczyki do samochodu z dużym brelokiem w kształcie kryształka.

Serce zaczęło mi bić szybciej, być może ze stresu, ale raczej z podniecenia i adrenaliny. Oto moja historia tego, jak stałam się złoczyńcą.

Upchnęłam zdecydowanie za duż, by był poręczny portfel w majtkach i umyłam starannie ręce. Odeszłam spod toalety szybko, zwłaszcza że zdążyła się już zrobić kolejka. Ewenementem było, że ja trafiłam na chwilowy przestój w toalecie, bo do damskich wiją się zawsze ogonki jak za PRL-u.

Rozejrzałam się za moją siostrą. Nora stała niedaleko wyjścia trzymając po kubku kawy w każdej dłoni i po kanapce pod każdą pachą. Podeszłam do niej zdecydowanym krokiem rozglądając się za kobietką w mini i szpilkach. Wypatrzyłam ją przy stoliku w rogu, tyłem do drzwi, siedzącą samotnie.

- Wychodzimy, już – wyszeptałam konspiracyjnie do Nory i obie jak na komendę skierowałyśmy do drzwi.

Na parkingu wysupłałam portfel z majtek rozglądając się, czy nikt nie widzi i wydobyłam z niego kluczyki. Kliknęłam i jakieś auto zamrugało w geście rozpoznania. Zaparkowane nieco na uboczu, w najgłębszym dostępnym cieniu.

Podbiegłam do niego i szarpnęłam za drzwi. Ustąpiły. Nora wsiadła do samochodu pełna podejrzeń. Tym razem ja postanowiłam prowadzić, zwłaszcza, że Nora zdążyła już rozpakować swoją kanapkę.

- Skroiłam jakąś babkę – wyznałam, tłumiąc nieracjonalną dla mnie ekscytację, która jednak uporczywie rozlegała się w mojej głowie.

- Babkę?! – wrzasnęła Nora. – Boże, Lena. Feministki się w grobach przewracają….nie mogłaś skroić faceta?

- Tak wyszło, przepraszam – jęknęłam, ale moja siostra już rozsiadła się zadowolona i popijała kawę, zagryzając kanapką.

- Jedźmy, nie mamy dużo czasu – powiedziała, a ja zauważyłam, że po jej twarzy przemknął cwany uśmieszek.

Możecie tego nie rozumieć, ale choć to ja jestem starsza, to Nora zawsze wszystko załatwiała i ogarniała, to ona wiedziała, to ona była zaradna. Podejrzewam, że w tamtym momencie poczuła się jak dumna starsza siostra.

Ruszyłam i wyjechałyśmy z powrotem na autostradę. Starałam się jechać jak najbardziej przepisowo, ani nie za wolno, ani za szybko, bo nie chciałam zwracać na nas uwagi. Jednak sam fakt, że auto było sportowe i w kolorze czerwonym nie działał na naszą korzyść.

Jechałyśmy tak przez godzinę, monotonny krajobraz zmieniał się stopniowo, a płaskość autostrady uspokajała. Nagle przed nami samochód zahamował ostro i skręcił zygzakiem na drugi pas, więc ja też wcisnęłam hamulec i wtedy w samochodzie coś głośno zadudniło.

- O nie, tylko nie to – jęknęłam – nie może nam się zepsuć kolejne auto, a już tym bardziej kradzione…

- Zjedź na pas awaryjny – poinstruowała mnie Nora. – zajrzę do bagażnika, to tam się coś zatłukło według mnie.

Stukałam palcami w kierownicę, pełna nerwów, kiedy moja młodsza siostra otworzyła bagażnik i zaczęła coś robić. Nie odwróciłam się, po prostu wgapiałam się w kawałek asfaltu przede mną, słuchając warkotu przejeżdżających aut. Po chwili Nora wróciła. Wsiadła do samochodu i zamknęła drzwi.

- Mam dwie wiadomości, dobrą i złą.

- Zacznij od dobrej – uznałam.

- Raczej nikt nie zgłosi kradzieży tego samochodu. – Stwierdziła.

- A to dlaczego? – Zdziwiłam się.

- To jest ta zła wiadomość. – Nora odetchnęła głęboko zaciskając powieki a potem spojrzała prosto na mnie – W bagażniku jest martwe ludzkie ciało.

- O boże…ta paniusia kogoś zabiła… - wyjąkałam.

- Tak, dokładniej mówiąc, jakiegoś faceta.

- Boże, przynajmniej nie kobietę. – Zauważyłam, po czym otworzyłam drzwi i zwymiotowałam, ogarnięta nagłą mdłością.

- Przesiądź się – zarządziła Nora. – Ja poprowadzę, zostały tylko dwie godziny. A ty zjedz kanapkę i wypij kawę. I nie rzygaj w samochodzie.

Jechałyśmy w ponurym milczeniu. Nie włączyłyśmy nawet radia, choć ten samochód miał takie wypasione, wbudowane, a nasz szrot nie miał żadnego. Została nam jakaś godzina do pogrzebu i tyle samo jazdy, a mi coraz bardziej zaczęło wydawać się, że w samochodzie śmierdzi trupem.

- Może ta babka specjalnie upuściła portfel – stwierdziłam – wiesz, żebym go ukradła i pozbyła się jej problemu.

- Czyli wzięła cię za złodziejkę? Nie miło. Nie wyglądasz na złodziejkę – zauważyła Nora.

- Mówisz tak dlatego, że jesteś moją siostrą i złodziejką.

- Nie jestem złodziejką, przynoszę do domu kebaby, za które mi płacą, bym robiła.

- Ale nie płacisz za nie.

- Oj tam, drobnostka. Wystarczy, że muszę zawłaszczać sobie kulturę turecką i udawać że jestem Turczynką. Myślę, że za to należą mi się kebaby za darmo – stwierdziła.

- Też tak uważam – zgodziłam się.

Nagle ogarnął mnie smutek i przerażenie, sama nie wiem, co bardziej i wybuchłam płaczem.

- Hej, nie płacz – poprosiła Nora.

- Ale ten mężczyzna, ten martwy mężczyzna… - jęczałam – zaaresztują nas…

- Nie rycz, mogło być gorzej – mruknęła moja siostra.

- Tak? Jak? – Zachlipałam.

- No, na przykład, ten mężczyzna mógł być żywy i siedzieć w naszym bagażniku i czekać tylko, by nas porwać, zgwałcić i zabić. A nie jest żywy. To lepiej.

- Racja – zauważyłam, ocierając oczy rękawem i pociągając nosem.

Kiedy zajechałyśmy pod kościół pogrzeb już się zaczął. Przezornie zostawiłyśmy samochód zaparkowany najdalej, jak się da od reszty rodziny i znajomych i ustaliłyśmy, że przyjechałyśmy tu pociągiem, a potem autobusem.

Pobiegłyśmy co sił w nogach do tłumu żałobników i dopiero kilka metrów przed nimi zwolniłyśmy do szybkiego chodobiegu, aby okazać szacunek zmarłemu.

Matka rzuciła nam karcące spojrzenie, kiedy stanęłyśmy obok niej potulne jak baranki, obowiązkowo zapłakane, w naszych czarnych dżinsach i czarnych koszulkach z nazwami zespołów (moje One Direction i BTS Nory). Patrzyłyśmy na matkę przepraszająco, ale przecież jesteśmy takie biedne, nie stać nas na nagły zakup ciuchów pogrzebowych.

Na stypie ludzie zalewali się łzami, a my siedziałyśmy sztywno przy stole, bo nie znałyśmy nikogo oprócz matki, babci i wujka Staszka, który dobierał się do jakiś małolat, na co wymieniłyśmy porozumiewawcze spojrzenia, że w ogóle się nie zmienił. Kiedy na stół wjeżdżała nowa potrawa opychałyśmy się nią do granic możliwości i prosiłyśmy matkę, by zapakowała nam na wynos, bo jutro koniecznie musimy wracać do domu.

Matka dała nam kontakt do prawnika ojca kiedy goście już się rozchodzili. Powiedziała, że poinformowała go, że się zjawiłyśmy i że odbierzemy spadek jutro z rana, przed naszym wyjazdem.

Kiedy zapadła noc pędzimy z powrotem przez wieś aż pod kościół, tam gdzie zostawiłyśmy ukradziony samochód. Każda z nas dźwigała po łopacie ukradzionej, to znaczy, pożyczonej, z domu matki.

Kopałyśmy na zmianę, a kiedy dół jest wystarczająco głęboki zataszczyłyśmy martwego mężczyznę za fraki sapiąc i dysząc. Dobrze, że Nora ma doświadczenie w dźwiganiu kilogramów mięsa do kebabu. Po około godzinie taszczenia byłyśmy wreszcie nad świeżo rozkopanym grobem i obciążałyśmy trupa kamieniami w górnej kieszonce koszuli, by nam trochę pomógł i z łaski swojej wpadł do grobu. „Dobrze, że parafia nie nakłada nagrobka tego samego dnia, dobrze, że na razie to tylko klepisko z ziemi, które mogłyśmy łatwo rozkopać” – myślałam.

- Wybacz, tato – wyszeptałam – masz towarzystwo.

- Sądząc po tym, ile przypadkowych osób, których nikt nie znał napatoczyło się na twoją stypę z nim też się zaprzyjaźnisz – dodała Nora – a może nawet już go znasz, tak jak tamtych, co myślimy, że to obcy, ale oni powiedzą, „a, Waldek, znałem stąd i stamtąd” i nagle im wierzymy.

Pędem wróciłyśmy do domu i położyłyśmy się w łóżkach przed nastaniem świtu, który budzi matkę skuteczniej niż alarm przeciwpożarowy. Gdyby się paliło, ale nie świtało, matka nie obudziłaby się i pewnie by spłonęła.

Po śniadaniu pożegnałyśmy się i wróciłyśmy pod kościół po samochód, aby pojechać do prawnika. Mężczyzna skorygował nas, że jest notariuszem, kazał coś tam podpisać i dał nam testament ojca. Zostawił nam kilkanaście tysięcy, co wydaje się być cudem, bo to co miał zazwyczaj przepijał i przepalał i nigdy nie miał pracy dłużej niż trzy miesiące. Poszłyśmy do kradzionego samochodu myśląc, czy to może jeszcze spadek po dziadku, jego ojcu, który gdzieś odłożył i odnalazł zaraz przed śmiercią.

Jeździłyśmy po wąskich wiejskich uliczkach debatując, co zrobić z samochodem. W końcu porzuciłyśmy go w pobliskim lesie i zdecydowałyśmy się pojechać autostopem do naszego szrota i wezwać mechanika. Pewnie cały spadek po ojcu pójdzie na naprawę szrota. Kiedy wyszłyśmy z samochodu w środku lasu zaczęłyśmy biec śmiejąc się histerycznie.

 

poniedziałek, 8 lipca 2024

Najgorszy pracownik w firmie Ciało

 

Pan Olaf Kresiński działał mi na nerwy. Był on zdecydowanie moim najgorszym pracownikiem. Mimo, że jego praca wymaga od niego jedynie trybu dorywczego, od czasu do czasu, to nadal rzadko pojawia się na czas. Jego wyniki pracy rzadko kiedy są satysfakcjonujące i destabilizuje on pracę całego zespołu. Nie mogę go zwolnić, nie mam kogo zatrudnić na jego miejsce. Ja tu latam, ogarniam, a on się, jak zwykle, spóźnia.

Tym razem to już naprawdę przegiął, pomyślałby człowiek, że przychodzi do pracy na tydzień co trzydzieści dni, a ten się nie stawił. Czterdzieści pięć dni minęło, a ja nie mam żadnego wyjaśnienia, dlaczego miałoby go nie być.

Pani Maciczak wraz z bliźniaczkami Jajowskimi już się niecierpliwią, skarżą, napisały nawet oficjalny papier do mnie jako przełożonego. A co ja mogę? Nie jestem policjantem, by go szukać nie wiadomo gdzie.

Wreszcie nastaje pewien gorący czwartek, wszyscy pracują w pocie czoła i zjawia się on – zmachany, upocony, wygląda jakby go przeżuł i wypluł pies, jakby wpadł do kubła na śmieci, poszedł na parę głębszych i potem stawił w pracy słaniając się na wątłych nogach.

- Panie Kresiński! – Krzyczę od drzwi, gdy tylko go widzę – co pan! Gdzie pan był? Powinien pan stawić się dwadzieścia dni temu!

- Nie dwadzieścia, tylko co najwyżej piętnaście – bełkocze gramoląc się do swojego biurka. – Na wakacjach byłem, ale wróciłem.

- Jak to na wakacjach? A podania o urlop pan nie złożył?! Pan tu i tak pracuje dorywczo…

- Właśnie, dorywczo. Nie jestem potrzebny.

- Niech się pan nie wygłupia. Bardzo jest pan potrzebny. Dział HR-monów nie wydala bez pana, pan to wie. Może i krótko pan pracuje, ale ważna jest punktualność. Nie zatrudniłbym pana, jakbym wiedział, że pan jest niesłowny i nieobowiązkowy – pieklę się.

- To mam sobie pójść? – Pyta łypiąc z nadzieją w stronę drzwi, przez które właśnie przeszedł.

- Ani mi się waż! Proszę siadać i do roboty, ma pan dużo zaległości.

Wracam do swojego biura rozeźlony. Wciąż nowe pytania i potrzeby i ja tu wszystkim koordynuje. Dział HR-monów zalewa mnie znów pytaniami, kurierzy czerwoni i biali biegają w pocie czoła, pan Stefan Erce nie wziął urlopu od przeszło dwudziestu dwóch lat.

Próbuję się uspokoić. Zaczynam oceniać efekty pracy, zawsze jestem z nich dosyć dumny. Firma działa nieźle. Co prawda nie idealnie, kilku z rodzeństwa Kręgarzy chciało się wyłamać i nadal są trochę wykoślawieni, pani Jadwiga Elito bywa kapryśna, bliźniaki Płucowskie nie wyrabiają przy dużych obrotach firmy. Ale i tak mnie ta nasza wspólnotowa firma cieszy. Działa jak jeden organizm – każdy jest niezbędny.

Nikola i Nataniel Erka raportują o postępach, przeglądam sprawozdania pana Nerwusa i pani Żołądkowej. Idę skontrolować pracę pani Pęcherzyk i pana Czesława Aszki. Wytykam kilka drobnych błędów jednemu z braci Olanko, Kasprowi. Spokój, rutyna i powtarzalność – jak ja to sobie cenię.

Wtedy mój wzrok pada, niefortunnie, na Kresińskiego. Cholernik robi wszystko na pół gwizdka. Biedna pani Maciczak nie ma co robić z tym, co jej daje, to są jakieś ochłapy, jak bidulka ma w takich warunkach pracować?

- Co pan robi, panie Kresiński? – Pytam, na nowo poddenerwowany.

- Jak to co? Ja tu tylko sprzątam – odpowiada z drwiącym uśmieszkiem. Chyba nabrał sił. – A tak sobie myślę… - kontynuuje patrząc na mnie przebiegle – może ja bym złożył wypowiedzenie?

- Nie przyjmę pana wypowiedzenia. Ma pan pracować i tyle. – Odpowiadam głośno, niemal krzycząc. Inni pracownicy zerkają zaniepokojeni w moją stronę – Tak długo, jak pani Maciczak oraz bliźniaczki Jajowskie są zatrudnione, pan też jest.

- Przecież to jest niewolnictwo…. -  jęczy Kresiński.

- Niechże się pan przyłoży. Przyjdę później pana skontrolować – mówię i oddalam się szybko w stronę mojego gabinetu.

Nigdzie nie mogę zaznać spokoju, bo w gabinecie czeka na mnie moja asystentka, Eliza Mocja, która jak zwykle zalewa mnie skomplikowanymi problemami, na które muszę dać jej odpowiedź teraz, bo jak nie, to dramat, cała firma nie będzie mieć superwizji.

- Panie Mózg, mam tu dla pana ważne rzeczy do wpisania w terminarz… - zaczyna i pokazuje mi kartki.

Tak się skupiam na pracy z panią Mocją, że zapominam o Kresińskim. Nawał pracy dobrze mi robi. Za chwile przychodzi do mnie Olgierd Skrzelik, potem jeszcze udzielam rad pani Kamili Ortyzol, pracownicy z działu HR-monów.

- Panie mózgu! – Do drzwi gabinetu dobija się Marzena Maciczak – znowu go nie ma! Robota nie wykonana, a on przepadł! Jajowska mówiła, że powiedział, że idzie na przerwę?

- Kto? – Pytam z głupia frant mając nadzieję, że skarga dotyczy tym razem kogoś innego.

- No Olaf Kresiński, a kto? Niech pan mu coś powie…my nie mamy nawet na czym pracować…

Wstaję i biegnę przez budynek klnąc pod nosem. No niemożliwe, żebym znowu musiał szukać tego patałacha. Co on sobie wymyślił? W tej firmie nie praktykujemy przerw!

Znajduję Kresińskiego na balkonie, gawędzi z Zygmuntem, Zenobią, Zbysławem, Zbigniewem i Zofią. Obok pracuje pan Jęzor.

- Panie, co pan?! – Krzyczę.

- No co? Przerwę mam. Co to za bezduszne korpo?

- Panie, panu nie przysługują przerwy! Pan jest pracownikiem dorywczym! Przychodzi pan na tydzień co trzydzieści dni! Już i tak jesteśmy elastyczni w kwestii grafiku, a teraz co? Robi pan sobie przerwy na kawę, a panie Maciczak i Jajowskie nie mają na czym pracować! – Wrzeszczę.

- Ale po co od razu ta złość? – Uśmiecha się bezczelnie – kawusię wypiję, kanapkę zjem, papieroska wypalę, jeszcze do klopa skoczę na dwójeczkę i wracam do roboty. No niech pan szef da chwilę wytchnienia.

- Pan to nic nie robi, tylko ma chwile wytchnienia. Więcej ma pan chwil wytchnienia niż dni przepracowanych.

- Oj, ale niech się pan tak nie denerwuje, pani szefie – śmieje się Kresiński, wyraźnie rozbawiony moim poirytowaniem. – I tak pan mnie nie może zwolnić, nie jestem Waldemarem Yrostkiem.

- Przez pana się wszystko rozregulowuje! Firma nie działa, jak należy, bo pan sobie robi pogaduszki.

- Ja i tak będę tu pracował jeszcze tylko ze trzydzieści lat. Potem emerytura. Już ja to wiem, na wczasach spotkałem Mariannę Eno – Pauzę, wiem, że już ją na przód zatrudniłeś.

Kręcę głową i macham rękami z bezradności. I jak tu z takim pracować? Mam wrażenie, że moją dezaprobatę wręcz czuć w powietrzu. Myślę, jak by mu to dogryźć i wpadam na pomysł.

- Wie pan, zawsze miałem wrażenie, że zatrudniliśmy na pana stanowisko złą osobę. Powinienem był zatrudnić panią Olgę Kres. Ona na rozmowę o pracę stawiła się punktualnie, nie to co pan. Żal mi się pana zrobiło, długo pan był na bezrobociu. Może i nie mogę pana zwolnić, ale jak nadejdzie czas, że pana usługi nie będą już potrzebne, to panu taką opinię pracy napiszę w świadectwie, że pana nigdzie nie zatrudnią. Żadne tam kwalifikacje i doświadczenie się nie będą liczyć. Napiszę o wszystkim. Będzie pan musiał ciułać za to, co pan tu zarobi, a z pana umiłowaniem do wakacji na długo panu nie starczy. Na fundusz emerytalny składek też pan nie płaci, zalega pan trzy lata. Będzie pan skończony. W żadnym innym ciele pan nie znajdzie zatrudnienia. Wie pan, ile osób ma wykształcenie takie jak pan? Mnóstwo. – Mówię stanowczo. – Niech pan to przemyśli, byle prędko, a potem proszę wracać do pracy. Nie będę kolejny raz pana upominał.

Odchodzę, rozeźlony. W gabinecie znowu poruszenie, pani Mocja i tuzin innych pracowników mają do mnie multum niecierpiących zwłoki spraw. Dosłownie – jak się nimi nie zajmę, to z firmy zostaną nam zwłoki.

Mijam pana Erce i kiwam mu głową z dumą. Nadal jest rześki i pełen zapału. Takich właśnie pracowników potrzebuje ta firma – toksycznie produktywnych.

Zlecenie

  Tamtego dnia do jej drzwi zapukał pewien mężczyzna. Sama nie wiedziała, co z tego wyniknie, poza tym, że kłopoty. Chwyciła mocniej swoją l...