środa, 11 września 2024

Siostry


Mieszkałyśmy z siostrą w podupadłym mieszkaniu w podupadłym budynku. Codziennie rano wstawałyśmy dzielnie doświadczać ogólnej podupadłości. Ona pracowała w budce z kebabem, ja studiowałam i nocami pracowałam w call center budząc ludzi w środku nocy pytaniami o to, czy chcą kupić nową pralkę.

Myślałam, że może element zaskoczenia będzie podbijał moje sprzedaże, ale najwyraźniej nikt nie myślał o pralkach o trzeciej nad ranem. Nikt z wyjątkiem mnie. Tylko czasami ludzie zgadzali się zakupić pralkę błagając, żebym dała im już spokój, bo mają na rano do pracy. Obiecywałam, że więcej nie zadzwonię, doskonale wiedząc, że to kłamstwo, bo jak wychodził nowy model pralki, to dzwoniłam ponownie. A niedawno szef wspominał coś, że dodamy jeszcze do oferty tostery, więc będę musiała zadzwonić i zapytać, czy może nie chcą zjeść tostów gdy patrzą na pranie wirujące w bębnie o drugiej nad ranem.

Moja siostra Nora umiała zrobić najpikantniejszy kebab w mieście i udawała, że jest Turczynką, bo tego wymagał właściciel przy zatrudnieniu. Uczyła się akcentu od Turków na Erasmusie, których ja musiałam odławiać z tłumu i przyprowadzać do naszego maleńkiego mieszkania, bo Nora nie studiowała i nie chciała nigdy studiować. Kiedy klient nie zgłosił się po zamówiony kebab przez cztery minuty moja siostra triumfalnie wkładała go sobie do ust i połykała niemalże w całości. Zawsze była dumna z jej pelikanich zdolności, które obejmowały umiejętność włożenia sobie całego kebabu w rozmiarze giga do ust i przełknięcie go bez gryzienia.

Pewnego poniedziałku wróciłam o piątej rano z pracy, aby przespać się godzinę przed zajęciami na uczelni. Tamta noc była wyjątkowo lukratywna, bo dodzwoniłam się na jakąś pełną nielegalnych substancji imprezę, na której wszyscy najwyraźniej mieli gastrofazę i zamówili osiem tosterów i jedną pralkę po tym, jak ich kolega zarzygał sobie bluzkę. Nie wiem, czy zdawali sobie sprawę z tego, że dostawca przywiezie ich telezakupy dopiero za tydzień, ale chyba im to nie przeszkadzało.

Moja siostra przywitała mnie w drzwiach z marsową miną.

- Co jest? Muszę iść spać, za dwie godziny mam zajęcia na uczelni.

- Ojciec umarł – wymamrotała.

- Aha. I co? – Dopytałam, by nie wyglądać na bezduszną.

- Matka dzwoniła. Zostawił nam spadek, ale tylko pod warunkiem, że pojawimy się na pogrzebie.

- Aha. I co? – Zapytałam z niejaką ciekawością.

- Pogrzeb jest dzisiaj o siedemnastej. Musimy wyjechać za godzinę, jeśli chcemy zdążyć dotrzeć na czas na drugi koniec Polski.

Westchnęłam ciężko. Nie było mi to na rękę, bo może i wzbogaciłam się na premiach od sprzedanych tosterów tej nocy, ale byłam bardzo śpiąca, a ponadto o ósmej miałam śród semestralne kolokwium.

- Pod warunkiem, że ty prowadzisz – powiedziałam.

- Zgoda. – uśmiechnęła się moja siostra.

Godzinę później zapakowałyśmy się do samochodu, który był tak samo podupadły jak cała reszta naszego życia. Nora przekręcała kluczyki w stacyjce, a ja wierciłam się, żeby zakotwiczyć pas własnym tyłkiem, bo sprzączka odpadła i gdzieś się zagubiła.

- Kochany samochodziku, no jedź, no proszę – mamrotała moja siostra, ale stary szrot nie chciał ruszyć.

- Jak nie prośbą, to groźbą – podpowiedziałam, uderzając pięścią w deskę rozdzielczą.

- Jedźże, ty kupo złomu! – Wrzasnęła Nora i auto ruszyło.

Uspokojona i przyzwyczajona do telepania się szrota po drodze zamknęłam oczy, usypiana dźwiękiem rzężenia silnika. Przed nami rysowała się droga ekspresowa, z obu stron otoczona pastwiskami pełnymi krów i ziemniaków, nad nami budziło się niebo, a pod siedzeniami grzechotały puszki i butelki po napojach, które kiedyś wypiłyśmy w tym samochodzie. Powoli odpływałam w sen.

Obudziłam się słysząc głośny trzask i następujący tuż po nim huk. Zerknęłam na Norę, mamroczącą coś z niezadowoleniem przy kierownicy.

- Miałyśmy wypadek?

- Nie, szrot się zepsuł. Dobrze, że udało mi się zjechać na pobocze – wytłumaczyła.

- To czemu tak mnie boli szyja? I barki? – wyjęczałam.

- Bo jesteś stara, Lena.

Wysiadła i otworzyła maskę, spod której buchnął gęsty dym. „O kurczaczki” – pomyślałam, wygramalając się z dymiącego samochodu. Był martwy, ale jeszcze ciepły, a nawet gorący, bo buchał z niego dym jakby przeistaczał się na naszych oczach w lokomotywę parową.

- Powinnyśmy pewnie zadzwonić do mechanika? – Zasugerowałam.

- Nie mamy pieniędzy. Ja nie mam – spojrzała na mnie oskarżycielsko – zatrzymałam się dwa razy na stacji, bo szrot pali więcej niż nasz ojciec, który zmarł na raka płuc. To były moje ostatnie pieniądze.

- Ja też nie mam. Jak szef nie zapomni wypłaci mi pensję na początku miesiąca. Za dziesięć dni pewnie.

- A co ze spadkiem? – Nora zapytała mnie, co najmniej jakbym studiowała prawo.

- Jak nie dojedziemy na pogrzeb, to i tak go nie dostaniemy, sama tak mówiłaś – zauważyłam. – A co jak mechanik będzie chciał zaliczkę? A nawet jak nie, to kiedy niby to naprawi? Nie zdążymy przed siedemnastą.

Wtedy podjęłyśmy decyzję, by dojść pieszo na najbliższą stację i stamtąd pomyśleć, co dalej. Moje ostatnie pięćdziesiąt złotych wystarczy nam na kawę i kanapkę, a może przy okazji znajdziemy kogoś, kto podrzuci nas autostopem.

Ruszyłyśmy przed siebie cokolwiek żwawo, bo czas kurczył się z każdą minutą, kiedy byłyśmy poza samochodem. Burczało mi w brzuchu, ale przynajmniej się wyspałam. Wyświetlacz w moim niemal rozładowanym telefonie wskazywał już prawie jedenastą. Nora utyskiwała, że musiała zostawić szrota na poboczu, co tym bardziej utwierdzało mnie w przekonaniu, że reprezentowała niezdrowy styl przywiązania.

Zjazd na stację znalazłyśmy dwa kilometry dalej. Nowa, błyszcząca stacja, tak droga, że nie stać by nas było, by zatankować tu szrota, a pewnie by nas nawet nie obsłużyli, co najwyżej pokierowali na najbliższe wysypisko śmieci. W środku okazało się, że klientów jest całkiem sporo, czekali w kolejce po sałatki i hot dogi, pili kawę, płacili za paliwo do ich nierzężących samochodów. Dwóch sprzedawców za ladą uwijało się jak mogło i rzucało sobie mordercze spojrzenia za każdym razem, gdy klient zamawiał podwójnego burgera, frytki i ciasto. Poszłam do toalety zostawiając moją kartę w rękach Nory, w razie gdyby nadeszła jej kolej na zamawianie lurowatej kawy zanim wrócę.

Kabina była zajęta, ale kolejki nie było. Na szczęście albo i nie. Albo największe tłumy już przeszły, albo w środku ktoś dostał wybuchowej biegunki. Po chwili z kabiny wyłoniła się kobieta na szpilkach i w mini. Drzwi wydawały się być ciężkie i obawiałam się, że zgniotły by biedaczkę na śmierć, więc natychmiast przyskoczyłam do niej i pomogłam jej przytrzymać ciężkie wrota do kibla.

- Och, dziękuję – wymamrotała przeciskając się przez szparę i szarpiąc za sobą torebkę, z której nagle wypadł portfel.

Kobieta w pośpiechu i zażenowaniu oddaliła się szybko nie zauważywszy zguby. Pochyliłam się i podniosłam długą portmonetkę. Uniosłam dłoń by za nią zawołać, kiedy zauważyłam, że portfel był dziwnie ciężki.

- Okazja czyni złodzieja – pomyślałam sobie na głos i wślizgnęłam się do kabiny.

Jak na tak luksusową stację ich kabina toaletowa pozostawiała wiele do życzenia. Po pierwsze o wiele za ciężkie drzwi ledwie się uchylały, po drugie deska była obluzowana i było już trochę brudnawo. Pomyślałam jednak, że na całej stacji jest teraz tylko dwóch pracowników i jakieś dwadzieścia wygłodniałych podróżnych, więc postanowiłam przymknąć na to oko. Rozsiadłam się na klekoczącym przy każdym ruchu sedesie i otworzyłam portfel. W środku było kilka banknotów stuzłotowych, jakieś karty stałego klienta do nudnych sklepów, do których nigdy bym nie poszła (dlatego, że są nudne, wcale nie dlatego, że mnie nie stać) i kluczyki do samochodu z dużym brelokiem w kształcie kryształka.

Serce zaczęło mi bić szybciej, być może ze stresu, ale raczej z podniecenia i adrenaliny. Oto moja historia tego, jak stałam się złoczyńcą.

Upchnęłam zdecydowanie za duż, by był poręczny portfel w majtkach i umyłam starannie ręce. Odeszłam spod toalety szybko, zwłaszcza że zdążyła się już zrobić kolejka. Ewenementem było, że ja trafiłam na chwilowy przestój w toalecie, bo do damskich wiją się zawsze ogonki jak za PRL-u.

Rozejrzałam się za moją siostrą. Nora stała niedaleko wyjścia trzymając po kubku kawy w każdej dłoni i po kanapce pod każdą pachą. Podeszłam do niej zdecydowanym krokiem rozglądając się za kobietką w mini i szpilkach. Wypatrzyłam ją przy stoliku w rogu, tyłem do drzwi, siedzącą samotnie.

- Wychodzimy, już – wyszeptałam konspiracyjnie do Nory i obie jak na komendę skierowałyśmy do drzwi.

Na parkingu wysupłałam portfel z majtek rozglądając się, czy nikt nie widzi i wydobyłam z niego kluczyki. Kliknęłam i jakieś auto zamrugało w geście rozpoznania. Zaparkowane nieco na uboczu, w najgłębszym dostępnym cieniu.

Podbiegłam do niego i szarpnęłam za drzwi. Ustąpiły. Nora wsiadła do samochodu pełna podejrzeń. Tym razem ja postanowiłam prowadzić, zwłaszcza, że Nora zdążyła już rozpakować swoją kanapkę.

- Skroiłam jakąś babkę – wyznałam, tłumiąc nieracjonalną dla mnie ekscytację, która jednak uporczywie rozlegała się w mojej głowie.

- Babkę?! – wrzasnęła Nora. – Boże, Lena. Feministki się w grobach przewracają….nie mogłaś skroić faceta?

- Tak wyszło, przepraszam – jęknęłam, ale moja siostra już rozsiadła się zadowolona i popijała kawę, zagryzając kanapką.

- Jedźmy, nie mamy dużo czasu – powiedziała, a ja zauważyłam, że po jej twarzy przemknął cwany uśmieszek.

Możecie tego nie rozumieć, ale choć to ja jestem starsza, to Nora zawsze wszystko załatwiała i ogarniała, to ona wiedziała, to ona była zaradna. Podejrzewam, że w tamtym momencie poczuła się jak dumna starsza siostra.

Ruszyłam i wyjechałyśmy z powrotem na autostradę. Starałam się jechać jak najbardziej przepisowo, ani nie za wolno, ani za szybko, bo nie chciałam zwracać na nas uwagi. Jednak sam fakt, że auto było sportowe i w kolorze czerwonym nie działał na naszą korzyść.

Jechałyśmy tak przez godzinę, monotonny krajobraz zmieniał się stopniowo, a płaskość autostrady uspokajała. Nagle przed nami samochód zahamował ostro i skręcił zygzakiem na drugi pas, więc ja też wcisnęłam hamulec i wtedy w samochodzie coś głośno zadudniło.

- O nie, tylko nie to – jęknęłam – nie może nam się zepsuć kolejne auto, a już tym bardziej kradzione…

- Zjedź na pas awaryjny – poinstruowała mnie Nora. – zajrzę do bagażnika, to tam się coś zatłukło według mnie.

Stukałam palcami w kierownicę, pełna nerwów, kiedy moja młodsza siostra otworzyła bagażnik i zaczęła coś robić. Nie odwróciłam się, po prostu wgapiałam się w kawałek asfaltu przede mną, słuchając warkotu przejeżdżających aut. Po chwili Nora wróciła. Wsiadła do samochodu i zamknęła drzwi.

- Mam dwie wiadomości, dobrą i złą.

- Zacznij od dobrej – uznałam.

- Raczej nikt nie zgłosi kradzieży tego samochodu. – Stwierdziła.

- A to dlaczego? – Zdziwiłam się.

- To jest ta zła wiadomość. – Nora odetchnęła głęboko zaciskając powieki a potem spojrzała prosto na mnie – W bagażniku jest martwe ludzkie ciało.

- O boże…ta paniusia kogoś zabiła… - wyjąkałam.

- Tak, dokładniej mówiąc, jakiegoś faceta.

- Boże, przynajmniej nie kobietę. – Zauważyłam, po czym otworzyłam drzwi i zwymiotowałam, ogarnięta nagłą mdłością.

- Przesiądź się – zarządziła Nora. – Ja poprowadzę, zostały tylko dwie godziny. A ty zjedz kanapkę i wypij kawę. I nie rzygaj w samochodzie.

Jechałyśmy w ponurym milczeniu. Nie włączyłyśmy nawet radia, choć ten samochód miał takie wypasione, wbudowane, a nasz szrot nie miał żadnego. Została nam jakaś godzina do pogrzebu i tyle samo jazdy, a mi coraz bardziej zaczęło wydawać się, że w samochodzie śmierdzi trupem.

- Może ta babka specjalnie upuściła portfel – stwierdziłam – wiesz, żebym go ukradła i pozbyła się jej problemu.

- Czyli wzięła cię za złodziejkę? Nie miło. Nie wyglądasz na złodziejkę – zauważyła Nora.

- Mówisz tak dlatego, że jesteś moją siostrą i złodziejką.

- Nie jestem złodziejką, przynoszę do domu kebaby, za które mi płacą, bym robiła.

- Ale nie płacisz za nie.

- Oj tam, drobnostka. Wystarczy, że muszę zawłaszczać sobie kulturę turecką i udawać że jestem Turczynką. Myślę, że za to należą mi się kebaby za darmo – stwierdziła.

- Też tak uważam – zgodziłam się.

Nagle ogarnął mnie smutek i przerażenie, sama nie wiem, co bardziej i wybuchłam płaczem.

- Hej, nie płacz – poprosiła Nora.

- Ale ten mężczyzna, ten martwy mężczyzna… - jęczałam – zaaresztują nas…

- Nie rycz, mogło być gorzej – mruknęła moja siostra.

- Tak? Jak? – Zachlipałam.

- No, na przykład, ten mężczyzna mógł być żywy i siedzieć w naszym bagażniku i czekać tylko, by nas porwać, zgwałcić i zabić. A nie jest żywy. To lepiej.

- Racja – zauważyłam, ocierając oczy rękawem i pociągając nosem.

Kiedy zajechałyśmy pod kościół pogrzeb już się zaczął. Przezornie zostawiłyśmy samochód zaparkowany najdalej, jak się da od reszty rodziny i znajomych i ustaliłyśmy, że przyjechałyśmy tu pociągiem, a potem autobusem.

Pobiegłyśmy co sił w nogach do tłumu żałobników i dopiero kilka metrów przed nimi zwolniłyśmy do szybkiego chodobiegu, aby okazać szacunek zmarłemu.

Matka rzuciła nam karcące spojrzenie, kiedy stanęłyśmy obok niej potulne jak baranki, obowiązkowo zapłakane, w naszych czarnych dżinsach i czarnych koszulkach z nazwami zespołów (moje One Direction i BTS Nory). Patrzyłyśmy na matkę przepraszająco, ale przecież jesteśmy takie biedne, nie stać nas na nagły zakup ciuchów pogrzebowych.

Na stypie ludzie zalewali się łzami, a my siedziałyśmy sztywno przy stole, bo nie znałyśmy nikogo oprócz matki, babci i wujka Staszka, który dobierał się do jakiś małolat, na co wymieniłyśmy porozumiewawcze spojrzenia, że w ogóle się nie zmienił. Kiedy na stół wjeżdżała nowa potrawa opychałyśmy się nią do granic możliwości i prosiłyśmy matkę, by zapakowała nam na wynos, bo jutro koniecznie musimy wracać do domu.

Matka dała nam kontakt do prawnika ojca kiedy goście już się rozchodzili. Powiedziała, że poinformowała go, że się zjawiłyśmy i że odbierzemy spadek jutro z rana, przed naszym wyjazdem.

Kiedy zapadła noc pędzimy z powrotem przez wieś aż pod kościół, tam gdzie zostawiłyśmy ukradziony samochód. Każda z nas dźwigała po łopacie ukradzionej, to znaczy, pożyczonej, z domu matki.

Kopałyśmy na zmianę, a kiedy dół jest wystarczająco głęboki zataszczyłyśmy martwego mężczyznę za fraki sapiąc i dysząc. Dobrze, że Nora ma doświadczenie w dźwiganiu kilogramów mięsa do kebabu. Po około godzinie taszczenia byłyśmy wreszcie nad świeżo rozkopanym grobem i obciążałyśmy trupa kamieniami w górnej kieszonce koszuli, by nam trochę pomógł i z łaski swojej wpadł do grobu. „Dobrze, że parafia nie nakłada nagrobka tego samego dnia, dobrze, że na razie to tylko klepisko z ziemi, które mogłyśmy łatwo rozkopać” – myślałam.

- Wybacz, tato – wyszeptałam – masz towarzystwo.

- Sądząc po tym, ile przypadkowych osób, których nikt nie znał napatoczyło się na twoją stypę z nim też się zaprzyjaźnisz – dodała Nora – a może nawet już go znasz, tak jak tamtych, co myślimy, że to obcy, ale oni powiedzą, „a, Waldek, znałem stąd i stamtąd” i nagle im wierzymy.

Pędem wróciłyśmy do domu i położyłyśmy się w łóżkach przed nastaniem świtu, który budzi matkę skuteczniej niż alarm przeciwpożarowy. Gdyby się paliło, ale nie świtało, matka nie obudziłaby się i pewnie by spłonęła.

Po śniadaniu pożegnałyśmy się i wróciłyśmy pod kościół po samochód, aby pojechać do prawnika. Mężczyzna skorygował nas, że jest notariuszem, kazał coś tam podpisać i dał nam testament ojca. Zostawił nam kilkanaście tysięcy, co wydaje się być cudem, bo to co miał zazwyczaj przepijał i przepalał i nigdy nie miał pracy dłużej niż trzy miesiące. Poszłyśmy do kradzionego samochodu myśląc, czy to może jeszcze spadek po dziadku, jego ojcu, który gdzieś odłożył i odnalazł zaraz przed śmiercią.

Jeździłyśmy po wąskich wiejskich uliczkach debatując, co zrobić z samochodem. W końcu porzuciłyśmy go w pobliskim lesie i zdecydowałyśmy się pojechać autostopem do naszego szrota i wezwać mechanika. Pewnie cały spadek po ojcu pójdzie na naprawę szrota. Kiedy wyszłyśmy z samochodu w środku lasu zaczęłyśmy biec śmiejąc się histerycznie.

 

poniedziałek, 8 lipca 2024

Najgorszy pracownik w firmie Ciało

 

Pan Olaf Kresiński działał mi na nerwy. Był on zdecydowanie moim najgorszym pracownikiem. Mimo, że jego praca wymaga od niego jedynie trybu dorywczego, od czasu do czasu, to nadal rzadko pojawia się na czas. Jego wyniki pracy rzadko kiedy są satysfakcjonujące i destabilizuje on pracę całego zespołu. Nie mogę go zwolnić, nie mam kogo zatrudnić na jego miejsce. Ja tu latam, ogarniam, a on się, jak zwykle, spóźnia.

Tym razem to już naprawdę przegiął, pomyślałby człowiek, że przychodzi do pracy na tydzień co trzydzieści dni, a ten się nie stawił. Czterdzieści pięć dni minęło, a ja nie mam żadnego wyjaśnienia, dlaczego miałoby go nie być.

Pani Maciczak wraz z bliźniaczkami Jajowskimi już się niecierpliwią, skarżą, napisały nawet oficjalny papier do mnie jako przełożonego. A co ja mogę? Nie jestem policjantem, by go szukać nie wiadomo gdzie.

Wreszcie nastaje pewien gorący czwartek, wszyscy pracują w pocie czoła i zjawia się on – zmachany, upocony, wygląda jakby go przeżuł i wypluł pies, jakby wpadł do kubła na śmieci, poszedł na parę głębszych i potem stawił w pracy słaniając się na wątłych nogach.

- Panie Kresiński! – Krzyczę od drzwi, gdy tylko go widzę – co pan! Gdzie pan był? Powinien pan stawić się dwadzieścia dni temu!

- Nie dwadzieścia, tylko co najwyżej piętnaście – bełkocze gramoląc się do swojego biurka. – Na wakacjach byłem, ale wróciłem.

- Jak to na wakacjach? A podania o urlop pan nie złożył?! Pan tu i tak pracuje dorywczo…

- Właśnie, dorywczo. Nie jestem potrzebny.

- Niech się pan nie wygłupia. Bardzo jest pan potrzebny. Dział HR-monów nie wydala bez pana, pan to wie. Może i krótko pan pracuje, ale ważna jest punktualność. Nie zatrudniłbym pana, jakbym wiedział, że pan jest niesłowny i nieobowiązkowy – pieklę się.

- To mam sobie pójść? – Pyta łypiąc z nadzieją w stronę drzwi, przez które właśnie przeszedł.

- Ani mi się waż! Proszę siadać i do roboty, ma pan dużo zaległości.

Wracam do swojego biura rozeźlony. Wciąż nowe pytania i potrzeby i ja tu wszystkim koordynuje. Dział HR-monów zalewa mnie znów pytaniami, kurierzy czerwoni i biali biegają w pocie czoła, pan Stefan Erce nie wziął urlopu od przeszło dwudziestu dwóch lat.

Próbuję się uspokoić. Zaczynam oceniać efekty pracy, zawsze jestem z nich dosyć dumny. Firma działa nieźle. Co prawda nie idealnie, kilku z rodzeństwa Kręgarzy chciało się wyłamać i nadal są trochę wykoślawieni, pani Jadwiga Elito bywa kapryśna, bliźniaki Płucowskie nie wyrabiają przy dużych obrotach firmy. Ale i tak mnie ta nasza wspólnotowa firma cieszy. Działa jak jeden organizm – każdy jest niezbędny.

Nikola i Nataniel Erka raportują o postępach, przeglądam sprawozdania pana Nerwusa i pani Żołądkowej. Idę skontrolować pracę pani Pęcherzyk i pana Czesława Aszki. Wytykam kilka drobnych błędów jednemu z braci Olanko, Kasprowi. Spokój, rutyna i powtarzalność – jak ja to sobie cenię.

Wtedy mój wzrok pada, niefortunnie, na Kresińskiego. Cholernik robi wszystko na pół gwizdka. Biedna pani Maciczak nie ma co robić z tym, co jej daje, to są jakieś ochłapy, jak bidulka ma w takich warunkach pracować?

- Co pan robi, panie Kresiński? – Pytam, na nowo poddenerwowany.

- Jak to co? Ja tu tylko sprzątam – odpowiada z drwiącym uśmieszkiem. Chyba nabrał sił. – A tak sobie myślę… - kontynuuje patrząc na mnie przebiegle – może ja bym złożył wypowiedzenie?

- Nie przyjmę pana wypowiedzenia. Ma pan pracować i tyle. – Odpowiadam głośno, niemal krzycząc. Inni pracownicy zerkają zaniepokojeni w moją stronę – Tak długo, jak pani Maciczak oraz bliźniaczki Jajowskie są zatrudnione, pan też jest.

- Przecież to jest niewolnictwo…. -  jęczy Kresiński.

- Niechże się pan przyłoży. Przyjdę później pana skontrolować – mówię i oddalam się szybko w stronę mojego gabinetu.

Nigdzie nie mogę zaznać spokoju, bo w gabinecie czeka na mnie moja asystentka, Eliza Mocja, która jak zwykle zalewa mnie skomplikowanymi problemami, na które muszę dać jej odpowiedź teraz, bo jak nie, to dramat, cała firma nie będzie mieć superwizji.

- Panie Mózg, mam tu dla pana ważne rzeczy do wpisania w terminarz… - zaczyna i pokazuje mi kartki.

Tak się skupiam na pracy z panią Mocją, że zapominam o Kresińskim. Nawał pracy dobrze mi robi. Za chwile przychodzi do mnie Olgierd Skrzelik, potem jeszcze udzielam rad pani Kamili Ortyzol, pracownicy z działu HR-monów.

- Panie mózgu! – Do drzwi gabinetu dobija się Marzena Maciczak – znowu go nie ma! Robota nie wykonana, a on przepadł! Jajowska mówiła, że powiedział, że idzie na przerwę?

- Kto? – Pytam z głupia frant mając nadzieję, że skarga dotyczy tym razem kogoś innego.

- No Olaf Kresiński, a kto? Niech pan mu coś powie…my nie mamy nawet na czym pracować…

Wstaję i biegnę przez budynek klnąc pod nosem. No niemożliwe, żebym znowu musiał szukać tego patałacha. Co on sobie wymyślił? W tej firmie nie praktykujemy przerw!

Znajduję Kresińskiego na balkonie, gawędzi z Zygmuntem, Zenobią, Zbysławem, Zbigniewem i Zofią. Obok pracuje pan Jęzor.

- Panie, co pan?! – Krzyczę.

- No co? Przerwę mam. Co to za bezduszne korpo?

- Panie, panu nie przysługują przerwy! Pan jest pracownikiem dorywczym! Przychodzi pan na tydzień co trzydzieści dni! Już i tak jesteśmy elastyczni w kwestii grafiku, a teraz co? Robi pan sobie przerwy na kawę, a panie Maciczak i Jajowskie nie mają na czym pracować! – Wrzeszczę.

- Ale po co od razu ta złość? – Uśmiecha się bezczelnie – kawusię wypiję, kanapkę zjem, papieroska wypalę, jeszcze do klopa skoczę na dwójeczkę i wracam do roboty. No niech pan szef da chwilę wytchnienia.

- Pan to nic nie robi, tylko ma chwile wytchnienia. Więcej ma pan chwil wytchnienia niż dni przepracowanych.

- Oj, ale niech się pan tak nie denerwuje, pani szefie – śmieje się Kresiński, wyraźnie rozbawiony moim poirytowaniem. – I tak pan mnie nie może zwolnić, nie jestem Waldemarem Yrostkiem.

- Przez pana się wszystko rozregulowuje! Firma nie działa, jak należy, bo pan sobie robi pogaduszki.

- Ja i tak będę tu pracował jeszcze tylko ze trzydzieści lat. Potem emerytura. Już ja to wiem, na wczasach spotkałem Mariannę Eno – Pauzę, wiem, że już ją na przód zatrudniłeś.

Kręcę głową i macham rękami z bezradności. I jak tu z takim pracować? Mam wrażenie, że moją dezaprobatę wręcz czuć w powietrzu. Myślę, jak by mu to dogryźć i wpadam na pomysł.

- Wie pan, zawsze miałem wrażenie, że zatrudniliśmy na pana stanowisko złą osobę. Powinienem był zatrudnić panią Olgę Kres. Ona na rozmowę o pracę stawiła się punktualnie, nie to co pan. Żal mi się pana zrobiło, długo pan był na bezrobociu. Może i nie mogę pana zwolnić, ale jak nadejdzie czas, że pana usługi nie będą już potrzebne, to panu taką opinię pracy napiszę w świadectwie, że pana nigdzie nie zatrudnią. Żadne tam kwalifikacje i doświadczenie się nie będą liczyć. Napiszę o wszystkim. Będzie pan musiał ciułać za to, co pan tu zarobi, a z pana umiłowaniem do wakacji na długo panu nie starczy. Na fundusz emerytalny składek też pan nie płaci, zalega pan trzy lata. Będzie pan skończony. W żadnym innym ciele pan nie znajdzie zatrudnienia. Wie pan, ile osób ma wykształcenie takie jak pan? Mnóstwo. – Mówię stanowczo. – Niech pan to przemyśli, byle prędko, a potem proszę wracać do pracy. Nie będę kolejny raz pana upominał.

Odchodzę, rozeźlony. W gabinecie znowu poruszenie, pani Mocja i tuzin innych pracowników mają do mnie multum niecierpiących zwłoki spraw. Dosłownie – jak się nimi nie zajmę, to z firmy zostaną nam zwłoki.

Mijam pana Erce i kiwam mu głową z dumą. Nadal jest rześki i pełen zapału. Takich właśnie pracowników potrzebuje ta firma – toksycznie produktywnych.

Zlecenie

  Tamtego dnia do jej drzwi zapukał pewien mężczyzna. Sama nie wiedziała, co z tego wyniknie, poza tym, że kłopoty. Chwyciła mocniej swoją l...