sobota, 22 listopada 2025

Od świruski do statystyki

 

Kobieta, leżąca w krzakach, zabita. Przewraca oczami z zażenowania. Banał, oklepany motyw, nic odkrywczego. Czy jest coś bardziej kiczowatego i żałosnego? Nie. Przynajmniej wiedziała, jak się znalazła w tej sytuacji.

*

Godzina 17:18, wychodzi z domu, idzie przebiec się po mieście, wstąpić to tu, to tam, pozałatwiać bliżej nieokreślone sprawy. Sklep za sklepem, spotkanie za spotkaniem, już cała zmęczona i zziajana, a dopiero jest w połowie.

Wybiega ze sklepu, musi lecieć jeszcze do galerii, pot spływa po plecach, zjeżdża ramiączko od stanika, w bucie zwinęła się skarpetka, torebka już taka napęczniała od zakupów, że zaraz zrobi jej się permanentna skolioza w wieku dwudziestu paru lat. I wtedy: ona. Do kroćset! Szybko, musi się orientować, wszystko by jej nie zajść drogi, by nie pogadać, „proszę, niech się otworzy pode mną klapa i niech się zapadnę pod ziemię”, czy lepiej skoczyć w krzaki czy udawać, że kontempluje się ścianę? Jakiś chłop zatrzymał się tirem, więc szybko, do środka. Wysoko mają te drzwi, nie sądziła, że ma mięśnie głębokie brzucha, by się podciągnąć, ale może to determinacja zadziałała. Chłop poszedł tylko w krzaki, zaraz wraca ze spokojnym uśmiechem, tylko że staje jak wryty, gapi się na nią w jego szoferce.

– Jedź pan!

Przerażony wskakuje do auta i odjeżdża, zaskakująco zwinny przy wdrapywaniu się na te niebotyczne wysokości.

– Czy to napad? – pyta jej.

– Co? Amerykańskich filmów się pan naoglądał? Nie, niech pan jedzie.

Tłumaczy mu, że musi uciekać i to w trymiga, bo jej ego tego nie uniesie, bo tam już jest obnoszenie się i zadzieranie nosa i szkalowanie jej nienajgorszego imienia, a ona sobie nie pozwoli.

– Ja nie taksiarz – zauważa po wysłuchaniu jej historii.

– To niech pan uzna to za przyjacielską podwózkę.

– Nie znam pani, sama wzięła mi wskoczyła do tira i wieź ją. Też coś. Szalona jakaś?

– Tak.

Zapada cisza, chłop jednak jedzie, na tirowym radio ktoś pyta o ładne dupeczki, tamten z zażenowaniem skręca głośność i łypie na nią spod oka. Nagle wielki dżentelmen, jakby jej wcześniej od psychicznych nie wyzywał. Czy to wyzwisko, gdy to prawda? Choć może i doktorzy się mylą, ona jest po prostu spontaniczna. To tamta jest psychiczna. Patrzy się z pogardą i syczy jak dziki kot. Kiedyś to fajne było, ale jednak należało odczytać jako czerwoną flagę, tak z perspektywy czasu.

– To umówmy się, że to porwanie. Połowicznie za zgodą – uznaje ugodowo.

– A kto kogo porywa?

– Do dogadania.

Jadą przez chwilę w milczeniu, tirowiec chyba wraca na trasę, bo się zbliżają do autostrady. Radio przyciszone, nie słychać jego kolegów bardziej niż trzeszczące szepty. Co jakiś czas kląska językiem o podniebienie, a wtedy chłop zerka na nią nieufnie, co najmniej jakby pistolet odbezpieczała. Co to za nowa polityka, to już kobiecie normalnie kląskać nie można, bo od razu oceniają? Akurat ona kląskać musi, ma na to papiery i wszystko, bo logopedka jej tak nakazała. Tylko te zalecenia na piśmie zostawiła w domu, ale ma je w głowie i poręcza, że takie są.

– Jaki jest pana ulubiony pisarz? – Zagaduje, bo small talk ponoć wypada, a chłop przecież ją wiezie, wbrew woli.

– Faulkner – odpowiada, nie spuszczając wzroku z drogi.

– A nie zapyta pan mnie o to samo?

– A co mam pytać?

– Bo rozmowa jest jak gra w ping pong. Ponoć, tak słyszałam.

– Może pani sama mi powiedzieć, po co będę pytał? Pani jakoś wcześniej ani trochę nie pytała, sama wszystko, bez konsultacji, to dlaczego mam się włączać?

– Ale nudziarz z pana.

Niezadowolony miłośnik Faulknera aż pogłośnia radio („Psy na zjeździe na Ropczyce”). Agresywnie trąbi na jakieś BMW, choć ona nie wie dlaczego.

– Cholera! – Wrzeszczy – Wryj się bardziej, idioto! Gdzie?!

– Gdzie go oczy poniosą…

– A ty tam cicho!

– O, to chyba ja jednak jestem ta porwana. Myślałam, że my tu równi. – Kwituje.

Chłop wzdycha ciężko, nadawałby się do „Światu według Kiepskich”.

– To już dobra, proszę gadać, co to za ulubiony pisarz pani… - wciska klakson i przytrzymuje przez dłuższy czas, a ona zastyga z otwartą gębą, już gotowa do mówienia, teraz to na pewno jej w ustach zaschnie i jeszcze się rozkaszle, oby tylko to, bo jak się wyrzyga, to chłop ją zostawi na poboczu jak potrąconego dzika. Mógłby jechać normalnie, a nie tak tym tirem zarzuca, jakby jechali po kocich łbach lub serpentynach, a nie po drodze ekspresowej.

– Muriel Spark – odpowiada wreszcie, kiedy tirowiec ściąga nasadę dłoni z klaksona.

– Powinienem się domyślić. Dlatego taka pani jest.

– Jaka?

Zerka na nią ostrożnie i przełyka ślinę. Głośno. Ścisza znowu radio, bo kolejny tirowiec już się odpala o pedałach i babochłopach, ale nie takie rzeczy z miłośnikiem Faulknera, on jest ponad to.

– Gdzie panią wysadzić? – pyta po chwili.

– A co, już pan się chce mnie pozbyć?

– Tak. A poza tym jadę do Niemiec. A pani była już tu pani nie zobaczy i nie obdarzy pani oceniającym spojrzeniem, czy przed czym tam pani ucieka tak bardzo, że porywa ciężarówkę.

– Aha, żadne tam porywa. Pan mnie porwał, zapomniał pan?

– Nie będziemy się kłócić o szczegóły. Może być tutaj? – wskazuje na stację paliw.

– A nie odwiózł by mnie pan z powrotem do miasta?

– Ja nie Uber.

W końcu więc wyskakuje z tira na stacji, dosłownie, bo nie trafia stopą w schodek, łubudu, ała, asfalt, dupa poobijana, łokieć też, z torebki się wysypały sprawunki, włosy sterczą na wszystkie strony od sztucznych pokrowców w szoferce, a chłop już odjeżdża, nie obejrzał się nawet, damie w tarapatach upadniętej na asfalt nie pomoże, a potem zdziwienie będzie, że epidemia samotności. Dobre sobie, jeszcze czegoś będzie chciał.

Gramoli się na nogi stękając, bo jak wszystko poharatane po asfalcie a i człowiek niemłody to boli i stękać należy, bo każdy głupi wie, że po postękaniu boli mniej. Chce bolta zamówić do miasta, ale klops, telefon rozładowany, a jeszcze po asfalcie się połomotał i teraz szybka pęknięta jak kalejdoskop, tylko bez ładnych kolorów, trochę szkoda. Ona nie jest typowa zetka, żeby cały dzień w nosie z telefonem siedziała, a i bez ładowarki chodzi i takie oto są tego skutki.

Wchodzi więc do stacji by spożyć hot doga i rozglądnąć się czy aby nie ma tam kogoś, kto by ją podwiózł, ale o dziwo ani żywej duszy poza sprzedawcą. Klnie na siebie, że zawsze narzeka na ruch i korki, to teraz się doklęła, że się wszyscy sprzysięgli przeciw niej i jak jeden mąż uznali, że tam gdzie ona przebywa tam jeździć nie będą, pod żadnym pozorem, absolutnie. W sumie to i stacja mało atrakcyjna, a trzy kilometry dalej combo orlen i mcdonald’s, a tu nawet lichej żabki nie postawili, to i w sumie nie ma po co zajeżdżać. Dalej można się obkupić i na dodatek jeszcze za paliwo przepłacić. Hot dogi też tu mają parszywe, te parówki to chyba ukręcili z myszy, które im wcześniej przegryzły bagietki.

Za kasą chłopina koło trzydziestki, czapka służbowa naciągnięta niżej, niż to konieczne – czyli łysy. Nie zwraca na nią uwagi, jak pałaszuje hot doga w alejce pomiędzy tamponami a papierem toaletowym kontemplując swój marny żywot i durną pochopną naturę. Pomyśleć, że już mogła wszystko załatwić i być w domu, ale nie, zawsze musi reagować najpierw, a myśleć potem, masz ci los.

– O której pan zmianę kończy?

Zamiera i spogląda na nią przez ramię.

– Nie umówię się z panią.

– I bardzo dobrze, szukam tylko podwózki.

– To za godzinę – kwituje.

Przez godzinę zajmuje sobie czas, siedzi obok regału z magazynami i czyta artykuły jak schudnąć, jak zgrubnąć, jak zakręcić włosy, jak rozprostować zagięte włosy, jak wycisnąć pryszcze, dlaczego nie wolno wyciskać pryszczy, najlepszy przepis na carpaccio, domowe pierogi z Aniagotuje. Wstaje i drepta, to tu, to tam, każdy produkt ogląda i odkłada, już prawie pamięta wszystkie składy, potem jeszcze przed stacje wychodzi i wyłazi napis SOS, ale nie widać go, bo wszędzie asfalt; ale już czuje, że jej nogi wchodzą do tyłka, więc przestępuje z jednej na drugą, niecierpliwe, aż chłopina zamyka stacje, która nie działa - jak pobliski orlen - przez całą dobę, i zaprasza ją do samochodu.

Oczywiście łysy musiał przebrać jedną czapkę na drugą, a teraz wije się na fotelu próbując dojrzeć, czy nie wjeżdża w stację swoim oliwkowym punto, trudno powiedzieć, co by prędzej przetrwało zderzenie, budynek czy samochód, ale zapomina trochę o reszcie; najeżdża na rurę od dozownika benzyny, robi minę jak dzieciak gdy matka przyłapie go na rysowaniu po ścianie kredkami świecowymi z cieknącą pieluchą, wycofuje i co prędzej wyjeżdża.

– Nie boi się pani prosić o podwózkę obcych? Tylu teraz zboczeńców.

– Nie boję się – odpowiada, ale głos już jej lekko drży, co się naoglądała true crime, to jej, a wszystko zaczyna wskazywać na to, że niedługo ktoś w podcaście powie na nią „bohaterka mojej dzisiejszej opowieści”, bo kto normalny jeździ punto. Każdy morderca w horrorze pyta czy ofiara się nie boi, by ją potem niechybnie zaciukać siekierą, matko!, byleby to nie była siekiera, bo po pochówku z otwartą trumną nici. „Niech chociaż będzie jakimś dusicielem czy coś”, myśli, inaczej tapicerkę sobie ubrudzi.

Gdy śmigają drogą ekspresową w stronę miasta, choć nie jej miasta, tylko jakiegoś innego miasta, odwraca się, patrzy na jezdnię za nimi i uśmiecha się lekko. Na tylnym siedzeniu sprzedawczyk wozi szpadel, na bank ją zakopie, chyba że jest miłośnikiem ogrodnictwa, ale na pewno nie, który morderca lubi sadzić tuje?

– Podałabyś mi chusteczki ze schowka? – Przechodzi na ty, cwaniaczek cholerny.

Otwiera schowek, a tam, ależ oczywiście, nóż myśliwski, czyli jeszcze dręczy biedne zwierzątka, kto wie, może przed chwilą zjadła hot doga z rysia.

Zatrzymuje się na poboczu i bierze od niej chusteczki. Patrzy na nią i ma taki błysk w oku, złowieszczy, choć może to tylko reflektory mijającego ich samochodu. Schowek nadal otwarty.

– Nie będziesz uciekać?

– Ha, było kupić auto z drzwiami blokowanymi pilotem od wewnątrz, co? – unosi brodę i zdobywa się na hardość, choć czuje, że zaraz się zesika ze strachu i noga jej się trzęsie.

– Możesz pyskować, jeśli sobie chcesz. I tak cię to nie uratuje.

– A jakby była potulna, to by mnie uratowało?

– Nie.

– Tak sądziłam. Czy mogę ci zadać ostatnie pytanie?

– Skoro musisz – wzdycha ciężko i sięga przez nią po nóż.

– Jaki jest twój ulubiony pisarz? – Pyta więc, a sprzedawczyk zastyga niemrawo. Mruga bezrozumnie oczami. Drapie się pod czapką, a ta podskakuje, ukazując przebłyski łysiny. Chyba wyłysiał przedwcześnie, bo w półmroku wydaje się być dosyć młody, albo może tak tylko jej się myśli, by zdobyć się na większą pogardę do dzieciaka.

– Dziwne ostatnie słowa. Będę miły i odpowiem. Nie wiem, nie czytam. – Bierze zamach.

*

No i tak to się wydarzyło, nic spektakularnego, od lekkodusznej świruski do statystyki. Unosi się nad sobą i czeka, aż ją ktoś znajdzie. Byle nie spacerowicz z psem, bo zostanie obsikana lub bez ręki. Potem przyjadą oficjele i będzie miała sesję zdjęciową. To dobrze, zawsze chciała być sławna.

 

sobota, 25 października 2025

Jędza, złodziejka czapek

 

Złodziejstwo, jako fach, wymaga kreatywności. Każdy się spodziewa, że z tylnej kieszeni czy rozpiętej torebki łatwo jest podprowadzić portfel czy telefon. Jędza potrzebowała więc uruchomienia nieszablonowego myślenia i innowacji i tak pewnego dnia postanowiła, że będzie złodziejką czapek.

Możecie sobie pomyśleć, okej, kradzież czapek, może i ciekawe zajęcie dla młodej dziewczyny, ale niezbyt dochodowe, czyż nie? No, nie do końca. Widzicie, Jędza jest przedsiębiorczynią, można nawet powiedzieć, że businesswoman, girlboss, kobietą sukcesu. Co złupi, to opyli, a kanałów sprzedażowych ma kilka. Po pierwsze sprzedaje czapki na vinted, po drugie na allegro, po trzecie stacjonarnie, na bazarze. Wszystko wymaga dobrej strategii. Jeśli ściągnie beret moherowy z głowy jakiejś starowinki, to wystawi na vinted, bo tam starsza pani raczej nie będzie szukać. Jeśli od młodszych, to albo na allegro, albo na bazar, w zależności od jej wstępnej oceny, czy jej wyglądają na takich, co przeglądają mało popularne, boomerskie niemal portale, czy może w niedziele nie mają nic do roboty i włóczą się po targach.

Do skutecznej kradzieży czapek przydatnych jest kilka rzeczy. Ważny jest wzrost. Nie trzeba być jakimś niezwykle wysokim, chyba że pragnie się okraść osobę dwumetrową, ale jeżeli nie, to wystarczy być tylko troszkę wyższym niż przeciętnie. Jeśli jest się niskim, zostaje się skazanym na okradanie dzieci i maleńkich babuleniek, a po tym moralniak gwarantowany. Druga rzecz istotna w złodziejstwie to szybkość. Należy chwycić czapkę, najlepiej za pompon, jeżeli nie ma pompona, to można wyrwać komuś włosy i zwrócić na siebie bardziej nagłą uwagę; i w te pędy rzucić się do ucieczki. Istnieje spora szansa, o czym Jędza przekonała się nie raz i nie dwa, że osoba będzie tak oszołomiona zniknięciem czapki wprost z głowy, że nastąpi opóźnienie w reakcji, a złodziejka zdąży się już w try miga oddalić. Jędza na przykład postanowiła w celach zawodowych odświeżyć swoje dawne umiejętności sprinterskie, gdyż w szkole średniej brylowała na zawodach powiatowych i regionalnych, a teraz to młodzieńcze hobby okazało się być przydatne w jej codziennym życiu. Widzicie, ludzie nagle pozbawieni czapki zwykle rozglądają się najpierw dookoła, sądząc, że im czapka spadła, może wiatr zawiał, może jakiś przeciąg, a zanim się zorientują, że zjawiska pogodowe nie miały ze zniknięciem nic wspólnego, to Jędza już zdąży zniknąć gdzieś kilkaset metrów dalej i tyle ją widziano.

Oczywiście, należy kraść tam, gdzie się wie, że nie ma kamer, albo zrobić to tak sprytnie i szybko, że technik, który będzie oglądał zapis z monitoringu, będzie co najwyżej zdziwiony i skonfundowany. Dodatkowym plusem w momencie wykrycia jest fakt, że ceny nakryć głowy są na tyle niskie, że plasują występek w kodeksie wykroczeń, chyba że niefortunnie postanowi się okraść jakiegoś gogusia z balenciagą na głowie (co w Polsce jest raczej rzadkie, a więc i margines błędu dla złodziejki niewielki).

Jędza rozkłada się ze złupionymi czapkami na swoim stoisku, ciesząc się, że jest zima, bo latem ludzie czapek nie noszą aż tak często, widocznie pragną udaru słonecznego, albo żeby Jędza zbankrutowała. Obok niej stoisko ma pewien starszy pan, co sprzedaje mięso niewiadomego pochodzenia. Mięso jest takie, jakie klient sobie zażyczy, na przykład podchodzi pierwszy naiwny, pyta czy to tusza królika, a starszy pan, że owszem; i już pakuje, choć godzinę wcześniej zapewniał innego klienta, że to indyk.

– To powiedz mi – zagadnęła go kiedyś Jędza – z czego w końcu to mięso?

– Nie będę ci zdradzał moich tajemnic zawodowych – odgryzł się. – Powiedz lepiej, czemu się przedstawiasz wszystkim jako Jędza?

– Bo lepiej Jędza niż Nędza – zauważyła złodziejka czapek.

– Też prawda – uznał, usatysfakcjonowany odpowiedzią. – Powinnaś sobie szyld wywiesić z nazwą „U Jędzy”.

– Szyldu się nie da, to tylko stół. Może sobie zmienię nazwę na allegro na taką, albo jak trendy młodzież przyjdzie kupić czapkę i będzie chciała płacić blikiem to powiem, by wpisali w okienku odbiorcy „U Jędzy”.

– A co to ten blik, bo ktoś chciał płacić tak za mięso z konia, ale nie wiedziałem, co to i tylko wygarnąłem, że wymyślonej waluty nie przyjmuję.

– Mięso z konia? – Zszokowana Jędza zmarszczyła brwi i zerknęła na mężczyznę pytająco.

– To chyba jakaś nowa moda, coś mówił, że jest na diecie lwa – odparł – ale skoro na diecie lwa, to nie powinien jeść mięsa z lwa?

– Pewnie założył, że nie masz mięsa z lwa.

– Jak to nie mam? Pewnie, że mam – odpowiedział z dumą.

– To sobie wywieś szyld „dziczyzna” – zasugerowała Jędza. – Albo po prostu „Mięso z lwa”.

– Jak już wcześniej przytomnie zauważyłaś, nie da się tu wywiesić szyldu…a ta czemu znowu klnie?

Jędza zerknęła w oczywistą stronę, czyli naprzeciwko, gdzie stoisko miała Idusia. Idusia sprzedawała wszystko i nic, czyli najbardziej niepotrzebne rzeczy, jakie istnieją, które sprowadzała przez AliExpress i Temu. Idealnie wypełniała niszę rynkową dla tych, którzy nie umieją, mimo najszczerszych chęci, korzystać z Internetu. Opowiadała też, że to nie z Chin, tylko jej wynalazki, i żeby ją wspierali jako innowatorkę, albo opowiadała, że to wynalazki, których patenty wykradła i które rząd chciał ukryć, by zrobić życie wszystkich obywateli trudniejsze i obiektywnie gorsze. Należało wyczuć kupujących i dostosować przekaz, ale to Idusia wiedziała, jak każda dobra przedsiębiorczyni.

– Hej, Idusia? Co tobie? Uszy nam więdną – warknęła Jędza, bo co jak co, wiele można jej zarzucić, ale na pewno nie to, że jest źle wychowana. Idusia też przy klientach miała nienaganne maniery, ale od czasu do czasu, w chwilach trudnych, klęła tak siarczyście i kreatywnie, że połowy tych wulgaryzmów to Jędza nawet wcześniej nie znała. W ogóle, zdawało jej się, że Idusia umie kląć w co najmniej kilku językach, była to w końcu kobieta inteligenta i wykształcona, tylko czasami trochę niestabilna emocjonalnie, nikt nie jest idealny.

– Znowu mi towar na cle zatrzymali! Pójdę z torbami! – Wrzasnęła Idusia, a potem powróciła do wiązanki przekleństw.

Sprzedawca mięsa mruknął coś niezadowolony, zaczął się krzątać i wyciągnął skądś butelkę wódki. Podbiegł do Idusi i chwycił ją za ramiona.

– Uspokój się, bo klientów odstraszasz nie tylko sobie, ale i nam! Masz tu, wódeczki się napij i siedź cicho. A i tak wszyscy wiemy, że na tych badziewiach zarabiasz nieźle, na pewno więcej niż biedna Jędza na kradzionych czapkach. Wystarczy ci na rachunki i z torbami nie pójdziesz, a za dużo nie chciej, bo ci się w dupie poprzewraca i woda sodowa uderzy do głowy – odkręcił butelkę i podał Idusi, prowadząc ją do małego krzesełka przy jej stoisku. Idusia siadła i przyssała się do butelki, już cicha i spokojna.

Wtedy jakaś elegancka paniusia zawędrowała w ich alejkę. Widząc Idusię pijącą duszkiem wódkę popędziła na drugą stronę, niepewnie zerkając za siebie. Cyrki odstawiała, jakby nigdy nie praktykowała spożywania napojów wyskokowych w miejscu publicznym.

– Przepraszam, ma pan kaczkę? – Zagadnęła do mężczyzny, a ten przytaknął i natychmiast wskazał jej odpowiednie mięso, zapakował nawet w papier z napisem „kaczka”, bo poważnie podchodził do swojej roboty.

Potem coś na stoisku Jędzy przyciągnęło jej wzrok i podeszła, macając czapki jedną ręką, a w drugiej trzymając pakunek z mięsem niewiadomego pochodzenia.

– Skąd się pani zaopatruje w te czapki? Że takie pojedyncze?

– Jak to skąd, sama robię.

– Na pewno? Taką podobną widziałam w sieciówce.

– Aha, odgapiają ode mnie! Wiedziałam! – Krzyknęła wzburzona Jędza – dziękuję, że mi pani mówi. Jutro z samego rana wniosę pozew o naruszenie praw autorskich.

– Metki swojej pani nie wszywa? Tylko tak bez? – Kobiecina dłoń macała jedną z czapek od wewnątrz.

– Nie, jak się ma niepowtarzalny styl, to nawet metek nie potrzeba, droga pani. Ci, co się na modzie znają, od razu będą wiedzieć, że to ode mnie. – Zerknęła na minę klientki i dodała – zapewniam.

– Wie pani, na pewno to pani sama robi? – Zmierzyła Jędzę pytającym wzrokiem – bo ta czapeczka to wygląda jak mojej córuni, co ją gdzieś zapodziała jak wracała ze szkoły. Może nie posiała, Bóg wie gdzie, tylko pani jej tę czapunię ukradła?

– Zaraz, o którą chodzi? – Dopytała Jędza grając na zwłokę.

– Ta tutaj, różowa z cekinami, z pomponikiem.

– Taką czapkę pani córce zakupiła? – Zdziwiła się Jędza – przecież ten pompon to łatwopalny jest, a pani wie, jak to dzieci. Eksperymentują z zapałkami. A cekiny? Błyszczą się w słońcu, mienią, nic tylko się prosi, aby jakaś sroka ukradła.

– A sroki czasami nie hibernują w zimie?

– Ależ skąd! Nie hibernują, zapewniam – odpowiedziała Jędza, dumna z siebie. Gdy postanowiła zostać złodziejką czapek miała przeczucie, że umiejętności nabyte w kółku teatralnym, na które uczęszczała w szkole podstawowej, na coś się przydadzą. Jak zwykle przeczucie jej nie myliło.

– To jaką czapeczkę by pani poleciła dla ośmiolatki? – Mruknęła ugodowo klientka.

– A może tę, jest z materiału takiego, że się nie spali, albo tylko lekko nadpali i tyle, nie ma błyskotek, to i sroka nie porwie, zapina się pod brodą, więc i wiatr z główki biednego dziecka czapki nie zerwie – Jędza podała kobiecie beżową czapkę.

– Ale jak to: nie różowa? No nie wiem – nie wyglądała na przekonaną – moja córunia wszystko nosi różowe.

– Beżowy to teraz pierwszy krzyk mody i neutralny kolor, co do wszystkiego pasuje. A jak córka bardzo chce różową, to materiał na tyle jasny, że chwyci farbę, może sobie mała sama ozdobi i obudzi w sobie talent kreatywny.

– A pani nie przeszkadza, że pani projekt klient sobie zmienia według uznania?

– Aha, przeszkadza, ale dla wielkich artystów robię wyjątki. Przez szacunek.

Kobieta spoglądała nieufnie na Jędzę i jej asortyment, ale ostatecznie kupiła beżową czapkę i odeszła. Po prawdzie, czapka była brzydka i nudna, a Jędza nie mogła jej sprzedać od ponad miesiąca. A czapeczkę córuni tej kobieciny ukradła, a jakże. Trochę źle się czuła, że okrada dzieciaka, ale potem uznała, że czapkę ma brzydką jak noc i może przez jej magiczne zaginięcie mała namówi mamusię na nową, ładną czapkę. No i proszę: dostanie nową. Czy ładniejszą? Niekoniecznie.

Chwilę spędzili w ciszy, wiatr szumiał mimo braku liści na drzewach, a Idusia cmokała coś niepewnie nad prawie pustą butelką.

– Właściwie to my tu sprzedajemy odpowiedź na wszystkie podstawowe potrzeby człowieka – mruknął starszy mężczyzna, a Jędza przewróciła oczami, jak zawsze, gdy zbierało mu się na filozofowanie, czyli z reguły codziennie pod koniec dnia. – Jak ktoś głodny, to ode mnie mięso kupi, jak mu zimno to mu sprzedasz czapkę, a gdyby ktoś miał jakieś potrzeby estetyczne to od Idusi zakupi jakąś durnostojkę. Albo przetykaczkę do kibla która się potem sama czyści, czy co ona tam sprzedaje. O cholera, psy idą – wyskoczył zza stoiska i zaskakująco żwawo jak na swój wiek przyskoczył do Idusi, wyszarpując jej z rąk butelkę wódki. Jędza rozejrzała się, i faktycznie, na horyzoncie zamajaczyły jej jaskrawe kamizelki mundurowych, ewidentnie zmierzających alejką w ich kierunku. – Idusia, jakby cię co pytali, to mów, że jesteś upośledzona – nakazał i wrócił do swojego stoiska upychając butelkę za pazuchą.

Idusia, całkiem pijana, siedziała na swoim składanym krześle, co jakiś czas pogwizdując i wpatrując się w swoje dłonie. Na jej twarzy malowało się takie zaskoczenie, jakby nigdy wcześniej nie zorientowała się, że ma ręce. Jednak policjanci nawet nie spojrzeli na biedną Idusię, a zamiast tego skręcili w stronę Jędzy i sprzedawcy mięsa.

– Dzień dobry, czy pani tu czapki sprzedaje?

– Jak widać – Jędza wykonała gest wskazujący na jej asortyment.

– Otrzymaliśmy od pewnej pani zgłoszenie, że handluje się tu kradzionym towarem – jeden z policjantów zmierzył ją poważnym wzrokiem – zidentyfikowała czapeczkę swojej córuni wśród pani towaru.

– Przepraszam, czy pan jest jej mężem, że na jej córkę mówi córunia w czapeczce? – Jędza natychmiast zatkała sobie dłonią usta, ale było już za późno.

Policjant nasrożył się, ściągnął brwi, a drugi strzelił stawami palców, gotując się do działania.

– Zgadza się pani na dobrowolne przeszukanie? Posprawdzamy sobie te pani czapeczki – ostatnie słowo wymówił z naciskiem, wpatrując się Jędzy prosto w oczy.

– Proszę przeszukiwać – burknęła Jędza, patrząc wymownie na starszego sprzedawcę mięsa, który odwzajemnił jej spojrzenie i mrugnął. Policjanci zaczęli macać paluchami jej biedne czapki, kiedy stary nagle wyprostował się i wrzasnął.

– Panowie policjanci, ja tu mam ludzkie mięso!

Funkcjonariusze podskoczyli jak oparzeni i rzucili się w stronę starszego pana, a tymczasem Jędza hyc, w nogi i już jej nie ma. Zaklęła jednym ze słów, których nauczyła się od Idusi, gdyż czapki musiała zostawić na miejscu, by ratować swoją wolność, bo kto wie, tyle tych czapek tam miała, że może po dodaniu kwot wyszło by jej przestępstwo.

Zdyszana doszła do swojego małego mieszkania i sprawdziła każdy kąt, by się upewnić, że policjanci nie czają się gdzieś po kątach, a potem zmęczona opadła na łóżko. Przeprowadziła śledztwo i znalazła na facebooku grupę „Okradzeni z czapek”, a tam posty i zdjęcia zaginionych nakryć głowy. „Matko – pomyślała – czapka to nie pies, by tak intensywnie szukać. Trzydziestu złotych nie mają na nową? Gdyby nie mieli, u Jędzy, jak to na targu, można było utargować czapkę za mniej. Może nawet swoją własną wykupiliby za bezcen. W sumie jak udowodnią, że to ich czapka, a nie podobna?” Myśli kotłowały jej się w głowie, a noc upłynęła niespokojnie, za każdym razem, gdy słyszała syreny alarmowe, zrywała się, będąc pewną, że to po nią jadą.

Nic się jednak nie wydarzyło, więc następnego dnia, zmęczona, niewyspana, obolała od nadmiernie napiętych ze stresu mięśni ruszyła z powrotem na targ. Idusia złorzeczyła od rana, mówiła coś o kacu, a potem ciągnęła się kolejka przekleństw co najmniej tak długa jak kolejka do sklepu w czasach PRL-u. Pozornie wszystko wróciło do normy.

Stoisko kolegi-sprzedawcy mięsa stało puste, okrążone policyjną taśmą. Pewnie maglują biedaka, a kiedy wróci, zły i niewyspany, zedrze tę taśmę, rozstawi towar i zacznie handlować od nowa. O ile nie skonfiskowali mu całkiem asortymentu, bo wtedy chwilę mu zajmie, zanim zdobędzie nowy.

– Ale przypał wczoraj, co nie? – Zagadnęła Idusia.

– A ty już trzeźwa?

– Tak. Szkoda, że już nie zobaczymy Gienka.

– Miał na imię Gienek? – Zdziwiła się Jędza, uświadamiając sobie, że nigdy jej się nie przedstawił.

– Tak – Idusia gwizdała pod nosem – patrz, wypuścili mi z cła skarpetki które wchłaniają pot, żeby nie mieć śmierdzących nóg.

– A skarpetka nie będzie śmierdzieć?

– Nie wiem, nie było napisane. – Westchnęła ciężko Idusia – szkoda tego Gienka…

niedziela, 7 września 2025

Zlecenie

 

Tamtego dnia do jej drzwi zapukał pewien mężczyzna. Sama nie wiedziała, co z tego wyniknie, poza tym, że kłopoty. Chwyciła mocniej swoją laskę i pokuśtykała do drzwi, zakładając, że lepiej będzie wyglądać na słabszą, niż naprawdę jest. Tak dla zmyłki.

Mężczyzna był ubrany w garnitur, w ręku trzymał aktówkę, a na nosie miał ciemne okulary, które zdjął, gdy tylko otworzyła mu drzwi i skinął głową, pytając czy może wejść.

– A z jakiego powodu?

– Mam do pani interes.

– Do mnie? Ja mam siedemdziesiąt lat. Jestem emerytką. Niczego nie sprzedaję.

– Sam jestem zdziwiony, a jednak.

Westchnęła niezadowolona, ale otworzyła mu drzwi. Wcale nie była bezbronna, jej laska wykonana była ze stali. Coś świtało jej, że być może kiedyś prowadziła jakieś interesy, ale umysł już nie ten i coś jej się pozapominało. Może jegomość wyjaśni, po co przychodzi, a ona wyprowadzi go z błędu, że niestety, ta usługa już niedostępna.

Zaparzyła mu herbatę, bo zdążył się już rozsiąść za stołem, nie wyglądał, jakby zamierzał zaraz wyjść. A ona zresztą była samotna, i choć na co dzień goście ją tylko denerwowali i celowo kontaktów z nikim nie utrzymywała, a rodziny nie założyła, to ten pan o wyglądzie biznesmena ciekawił ją coraz bardziej. To była jej jedyna słabość – ciekawość.

Postawiła przed nim komplet solniczki, cukierniczki i pieprzniczki, wszystko w takich samych małych słoiczkach.

– Przepraszam, w którym jest cukier? – Zapytał jegomość.

– Nie wiem.

– Jak to, nie wie pani?

– A tak to. Żeby życie miało smaczek. Czasami, wie pan, siedzi sobie człowiek znudzony rzeczywistością, przysypia przed serialem, w którym dzieje się w kółko to samo, nie ma nawet nic ciekawego w klubie seniora, oprócz natarczywych starców i bingo, i tak losowo weźmie jeden podajniczek, sypnie do herbaty, i albo nadal będzie nudno, albo chociaż na koniec dnia mordę wykręci i zmysły pobudzi. Niech pan spróbuje, nalegam.

Biznesmen niepewnie sięgnął po jedną z przypraw i jednym szybkim ruchem wtrząsnął do kubka. Patrząc na napój z niepokojem podniósł go do ust i napił się, po czym jego usta natychmiast wykrzywiły się w grymasie, a mężczyzna splunął soczyście. Podała mu ścierkę, którą myła wszystko jak popadnie, od sedesu do talerzy, a on wytarł nią stół, własne kolana i usta, w tej kolejności.

– W tym momencie żałuję, że słodzę herbatę. – Skwitował, nadal lekko wstrząśnięty, sądząc po wyrazie oczu.

Oczy miał bystre, w zaciekawiony sposób, ale też bardzo niejednoznaczne w wyrazie. Choć nie uważała się za ekspertkę w czytaniu ludzi, to jednak w jego przypadku nie umiała powiedzieć o nim zupełnie nic. Nadała mu w myślach miano biznesmena, bo przyszedł w garniturze i okularach o ciemnych szkłach, a teraz pod stołem posadził sobie aktówkę, którą wcześniej trzymał uporczywie w ręku.

Zlustrował wzrokiem jej kuchnię i kiwając głową w stronę kolażu zdjęć na ścianie, zapytał:

– To pani mąż?

– Pan musi mieć chyba zły wzrok – skwitowała. – To moi kochankowie. Było ich trzech, na różnych etapach życia.

– A gdzie teraz są?

– Pierwszy, Robert, w grobie – westchnęła kiwając głową – niefortunny wypadek na nartach. Zawsze lubił się narażać i chwalić, w czym to on nie jest dobry. Zdradzę panu sekret: w niczym nie był, a już na pewno nie w narciarstwie. Drugi, Zdzisiek, w więzieniu. Dlaczego? O jeden za dużo mandat za złe parkowanie. Jak pech, to pech, albo w jego przypadku: twardogłowość, uparcie się i głupota. Trzeci, Roman, w domu spokojnej starości. Przygruchał się do mnie, wziął mnie na fortunę, miał nadzieję, że będę się nim opiekowała, bo piętnaście lat starszy. Jego fortunę bardzo chętnie przyjął dom spokojnej starości, ponoć ma pojedynczy pokój, a w nim okno z widokiem na park i raz w tygodniu dostaje piwo do obiadu.

– A dzieci? – Biznesmen brzmiał, jakby był nią zafascynowany.

– Niech mnie pan nie obraża, nawet zwierząt nie mam, nikim się nie zajmuję poza sobą, a i to niechętnie. Ale, ponoć przychodzi pan, bo coś ode mnie chce? Tylko co? Proszę gadać.

– Widzi pani, potrzebuje wyeliminować kolegę. Rywala. Konkurenta.

– O matko – jęknęła, bo przypomniało jej się, jakie usługi świadczyła swego czasu. – A skąd pan wie o tych moich usługach w tym temacie?

– Znalazłem pani stronę na dark webie. Muszę przyznać, że sądziłem, że to ktoś młodszy, dlatego bardzo się zdziwiłem, gdy to pani otworzyła drzwi.

Racja, ta głupia strona. Swego czasu wszystko rozchodziło się pocztą pantoflową, ale ktoś kiedyś zaczął skarżyć i policja dyszała jej w kark, więc musiała zmienić ogłoszenia. Oczywiście, za nic jej nie skazali, bo żadnych dowodów nie było i nie ma; za to ona zapisała się na kurs komputerowy dla seniorów, gdzie miły młodzieniec wytłumaczył jej co i jak i strona zawisła. Sama ją zrobiła, ale przypadek chciał, że wypadło to przed jej pierwszym atakiem demencji i na śmierć zapomniała. Było to o tyle korzystne, że nigdy nie zezna nic na swoją niekorzyść, bo większości nie pamięta, a to co pamięta, to wie lepiej, żeby nie mówić.

– Widzi pan, ja się już takimi rzeczami nie zajmuję. Mam emeryturę i rentę, bo demencja, a i kilkanaście lat przepracowałam to tu, to tam, dla niepoznaki. Jak mi trzeba więcej pieniędzy, to odwiedzam Romana i się do niego przymilam, czasem groszem sypnie, a jak mi się nie uśmiecha uniżać się przed mężczyzną, to mam jeszcze stałe klientki, którym sprzedaję mój progesteron, co go dostawałam dawno temu na menopauzę, a teraz leży niepotrzebny.

– A po co tym paniom progesteron? Tak z ciekawości?

– Absolutnie nie wiem, nie wnikam, ale ponoć świetnie się sprawdza, jak chłop ma za dużo chuci i nie daje babie spokoju. Wkruszyć do herbatki, kompociku, zupki czy nawet buraczków ćwikłowych i będzie potulny jak baranek i zupełnie nienachalny.

– W takim razie chyba nie do końca pani z tym skończyła…

– Ja panu mówię, że ja pytań nie zadaję. I w niczym nie doradzam i nic nie tłumaczę, nie instruuję. Jak któraś chce, to za odpowiednią sumkę dostanie, a jak biedna, to za placek, albo za to że mi dom wysprząta czy kosz ziemniaków z własnego ogródka przyniesie. Ja pomagam tym, co mnie potrzebują. A co klientki robią? Nie wiem.

Zapadła cisza. Zauważyła, że mężczyzna skanuje kuchnię, zapewne szukając czegoś niezwykłego, czego zapewne jednak nie znajdzie, a może zastanawiając się, czy został otruty (nie został, co mogło być błędem, bo wiedział teraz o wiele za dużo).

– Nadal chciałbym panią zatrudnić. Jest pani w mojej opinii idealna do tego zlecenia.

– A to dlaczego? – zapytała z niejakim zainteresowaniem, wiedząc gdzieś w głębi duszy, że odpowiedź na to pytanie zadecyduje, czy wyjdzie na chwilę z emerytury, czy będzie musiała zakopać jegomościa w ogródku, aby czasem nie paplał gdzieś po pijaku przydługim jęzorem. Zmierzyła go od stóp do głów starając się ocenić, czy bardziej polubią go orchidee czy tulipany.

– Po pierwsze, o ile nie kłamie pani na swojej stronie, to doskonale sobie pani radzi i nigdy nikt pani nie złapał, co też chyba jasne, bo byśmy nie rozmawiali, gdyby tak było. Po drugie, nikt pani nie będzie podejrzewał. Proszę wybaczyć, ale kobiety w pani wieku są niewidzialne. Co urocza babcia miałaby komukolwiek wyrządzić?

Nie zgadzała się z jego oceną, jakoby była uroczą babcią, choć po domu faktycznie ubierała się babciowato, za to jak wychodziła pielić ogródek ubierała dżinsy i robiła sobie na kreski eyelinerem, ale on nie mógł o tym przecież wiedzieć.

– To bardzo niesłuszna ocena i myślę, że czyni ona panią bardziej skuteczną i zupełnie niewykrywalną. – Dodał.

– Co pan, jakiś świadomy społecznie feminista? – Zerknęła na niego spode łba z powątpiewaniem.

– Nie, proszę pani, pracuję w reklamie i znam się na swoim fachu. Sprzedałbym lód Eskimosowi, jak to się mówi.

– Chyba mówi się Inuicie, czytałam na ten temat książkę, albo może i nie, nie pamiętam.

– Nie musimy się w to zagłębiać – zauważył mężczyzna. – Dam pani dwadzieścia tysięcy, co pani na to? W kopercie, by nikt się nie dowiedział. Wypłata z banku będzie nie do wglądu dla policji, bo mam bank na Kajmanach, a on z nikim nie współpracuje, poza klientem. Pani stronę znalazłem, co prawda, na dark webie, ale gdy tylko zapamiętałem informacje, zniszczyłem komputer, i to dosłownie, jest pewnie teraz w milionie części na różnych wysypiskach. A tu, w okolicy, mam teściów, więc gdyby ktoś pytał, gdzie byłem; no cóż. Zaparkowałem przed ich domem i resztę drogi przeszedłem pieszo. To nie zbrodnia, być blisko z teściami, to co najwyżej nieco nieortodoksyjne. Część sąsiadów mnie zna i uzna, że poszedłem na spacer, ci bliżej pani, co mnie nie znają, nijak mnie nie opiszą. Mężczyzna w średnim wieku w garniturze i ciemnych okularach, z aktówką? To może być niemal każdy.

– Trzydzieści tysięcy. I jeśli pan wpadnie, to mnie nie wsypie. Chyba, że panu życie niemiłe.

– Ależ, nie wpadnę. I dobrze, niech będzie trzydzieści, stoi. Tak się spodziewałem, że będzie się pani targować. – Sięgnął do aktówki, skąd wyjął kopertę. – Piętnaście teraz, piętnaście po robocie. Zostawię pani drugą połowę tuż po dniu, w którym się dowiem, że nie żyje. W skrzynce na listy. Będę udawał listonosza. Tylko proszę, niech pani nie robi tego w okolicy terminu roznoszenia rent i emerytur, bo nigdy się nie opędzę od staruchów wszelkiej maści i zepsuje mi pani dostarczenie. W kopercie jest kartka, na kartce informacje o celu, jak wygląda, jak go znaleźć, jak mu na imię. Proszę ją zniszczyć, jak pani wykona robotę. Spalić, podrzeć na maciupkie kawałeczki, rozpuścić, zjeść, nie wnikam, byleby była nie od odtworzenia – Przewróciła oczami, mówił do niej jakby nie była profesjonalistka, jakby to był jej pierwszy raz – no, już niech się pani nie gniewa. Metodę pozostawiam pani. Proszę nie zapomnieć, miejmy nadzieję, że już się nie zobaczymy.

Kiedy mężczyzna wychodził, skinęli sobie głowami.

Zapoznała się z detalami, obmyśliła plan i wykonała zadanie po tym, jak upewniła się, że pieniądze są prawdziwe – zapłaciła wyjętym ze środka banknotem za wódkę, pięć pączków i nawóz do orchidei (biedactwa, będą musiały się obejść bez w pełni naturalnego wspomagacza i zadowolić się chemikaliami).

Po kilku dniach mężczyzna ponownie zadudnił w jej drzwi, co było dziwne, bo niezgodne z ich pierwotnym planem przekazania reszty zapłaty. Gdy tylko otworzyła drzwi wpadł do środka, niemal przewracając doniczkę z kaktusem. Mruknęła coś niezadowolona, biedny kaktus, choć jakby się na niego nadział, to by się nauczył nie szturmować drzwi jak skład antyterrorystyczny.

– Co pan? Nie tak żeśmy się umawiali!

– WĄGLIK? WĄGLIK? – wrzeszczał, jakby miała go nie usłyszeć za pierwszym razem. Co jak co, ale słuch miała akurat nadal bardzo dobry. – Czy pani oszalała? Myślałem, że pani użyje jakiegoś kreta, płynu do chłodnicy, alkoholu metylowego czy czegoś w tym rodzaju….wąglik?! Teraz mnie prześwietlają, i wielu innych, myślą że go zabił jakiś terrorysta, albo ktoś na zlecenie! Skąd pani w ogóle wzięła takie coś?!

– To tajemnica, ale muszę przyznać, że ma pan niezłe jajniki, że się pan nie bał przyjść tu po tym wszystkim. Skoro pana sprawdzają, to jak mniemam, przyciągnął pan tu ogon?

– Skąd! Wiedziałbym…

– Aha, uznajmy, że panu wierzę. Gdzie reszta mojej zapłaty?

– Niedoczekanie! Nie taka była umowa!

– A jaka? Metoda dowolna, sam pan powiedział. A z pana strony umowa obejmowała nie wsypanie mnie, to jak z tym będzie?

– Teraz to już nie wiem… - mruknął niczym obrażony trzylatek.

– To niech pan wie. A raczej, niech pan mi da resztę zapłaty. Wtedy, jak mnie pan wyda, to chociaż będę miała na adwokata.

– Na pewno panią skażą! Na pewno!

– Oj, może dwadzieścia lat temu by mnie skazali, ale teraz, to szczerze wątpię – zachichotała. – Sam pan to powiedział. Jestem niewidzialna. Jakbym była młodsza, to by mnie widzieli. Jako obiekt seksualny, obiekt estetyczny, względnie inkubator, być może matka. Nawet dwadzieścia lat temu, bo ja to jestem, nie chwaląc się, bardzo atrakcyjna, a wtedy mogłam jeszcze uchodzić za młodą. A teraz nie mogę. A ponadto, mam gdzieś papierek mówiący o demencji. I co ja, babuleńka, miałam czegoś takiego dokonać? Niech się pan zastanowi…

– Dostanie pani dożywocie!

– Czyli jakieś dwa lata, zapomniałam wspomnieć, że mam rozrusznik serca. Jak za rok go nie wymienię, to kaplica. Dwa lata, licząc hojnie. Szkoda trochę moich orchidei, ale przeżyję. Zresztą, nikt mnie w tak krótkim czasie nie zamknie…będę z wolnej stopy odpowiadać, bo przecież gdzie ja ucieknę? Ani sprawności, ani wielkich środków pieniężnych. Może mam demencję, ale nie oddalam się od mojego ogródka kwiatowego. Co najwyżej założą mi opaskę na nogę i dobra, wolałabym bransoletkę, nosiłam takie za młodu, bo mam zgrabne łydki, ale niech będzie. A nim czas na proces nadejdzie, kaput. Rozrusznik padł, babuleńka nie mogła pójść do doktora, bo opaska na nodze, a że ma demencję to może zapomniała zadzwonić i zapytać jakiegoś pana milicjanta, czy jej wolno iść na wizytę lekarską, umarła i nie ma kogo sądzić. Ale, to zakładając, że mnie w ogóle oskarżą – uśmiechnęła się, patrząc na rzednącą minę biznesmena. – Przyjemne gdybanie, jednak oboje wiemy, że się nie wydarzy.

– I co ja mam teraz zrobić? Co ja mam z tobą, babo, zrobić?

– Dawaj mi moje piętnaście tysięcy. Dam ci coś w zamian, niech stracę.

Najwyraźniej zrezygnowany, mężczyzna drżącymi dłońmi postawił aktówkę na stole i wysupłał z niej kopertę. Uśmiechnęła się w duchu, że wziął ją ze sobą, co tylko utwierdziło ją w przekonaniu, że planował jej zapłacić. Logiczne. Nawet, gdyby nie chciał, to piętnaście tysięcy w gotówce mogłoby wywołać wiele pytań ze stron policjantów, czyż nie? Schowane do koperty, nie na żadnym koncie bankowym, nie w inwestycjach; a i koperta zwykła, biała, w żaden sposób nie opisała. Podejrzane i tyle, rozsądnym było się tego pozbyć. Co prawda, mógł wrzucić pieniądze do rzeki albo spalić w kominku (wyglądał jej na takiego, co ma kominek), ale szczerze w to wątpiła. Biznesmen zdecydowanie za dużą wagę przykładał do umów.

Wyjęła z szafki niewielką pigułkę i podała mu jedną ręką, drugą zagarniając kopertę z pieniędzmi.

– Co to takiego? – Zapytał. Głos miał smutny, jakiś zrezygnowany. Chyba nie spał zbyt dobrze tej nocy.

– Ucieczka. No wie pan – mrugnęła do niego porozumiewawczo – gdyby jednak przyszli pana zaaresztować. Ale wątpię w to. No, chyba że szukał pan kiedyś wąglika na tym, jak mu tam, dark łbie?

– A idź, wiedźmo! – Wrzasnął, chwytając pigułkę i z aktówką w ręku pędząc ku drzwi.

Kiedy wyszedł zerkała przez okno, by upewnić się, czy żaden policjancik udający cywila nie obserwuje jej zza krzaka, ale nikogo tam nie było. Tylko piłka dzieciaków sąsiadów wleciała w jej ogródek, a one za nią, więc musiała wylecieć do nich z grabiami i wrzaskiem na ustach; uciekały aż się kurzyło. Potem usiadła przy stole w kuchni, posłodziła (lub posoliła) herbatę i zaczęła obliczać, na ile nasion kwiatów z katalogu wysyłkowego będzie ją stać dzięki nowo zdobytym środkom. Pochłonięta kalkulowaniem niemal zapomniała o herbacie, która już prawie ostygła. Wzięła łyk, po czym wypluła go krztusząc się i wykrzywiając usta. Uśmiechnęła się, bo wszystko wróciło do normy.

„Jutro – zapisała na kartce, żeby pamięć nie spłatała jej psikusa – pójść na pocztę i skorzystać z ich telefonu, aby zamówić z katalogu 15 000 nasion orchidei”.

niedziela, 23 marca 2025

KUROHORROR

 

Od kiedy jej tatuś umarł, musiała radzić sobie z gospodarstwem sama. Nie była z tego powodu zachwycona, chociaż od zawsze mieszkała na nim i przy nim pomagała. Gospodarstwo było być może zbyt dużym słowem – w praktyce obszar wokół jej domu ograniczał się do grządek warzywnych i kurnika. Jej tatuś sprzedawał kurze jaja, a czasami także niektóre kury, a poza tym miał rentę i – w momencie śmierci – również emeryturę.

Płatności nadal przychodziły, a ona nadal skrupulatnie je odbierała, tak samo jak wszystko inne, co tatuś zdążył zakupić, a co przybywało z opóźnieniem. Pierwszą z tych rzeczy były nasiona, kolejną krowie łajno od sąsiada – według tatusia najlepszy nawóz – a ostatnią kogut.

Ich poprzedni kogut zmarł tydzień przed tatusiem, chyba ze starości, bo był w ich domu od tak dawna, że każdy już zapomniał, ile tak naprawdę ma lat. Rosół z niego był raczej niesmaczny, co potwierdzało tylko tezę o wiekowości koguta, choć nie dało się wykluczyć, że mógł być chory lub mieć robaki. Siedziała nad talerzem rosołu i płakała, aż jej łzy ostatecznie przesoliły zupę, co mogło przyczynić się do jej niesmaczności.  Normalnie nie płakała nad zjadanymi kurami, ale ten kogut był wyjątkowy.

Pewnego wtorku po śmierci tatusia hodowca z sąsiedniej wsi przywiózł jej nowego koguta, którego przyjęła (był już opłacony), ale z niechęcią, gdyż nie był poprzednim kogutem. Zapałała do niego od razu pewną niechęcią. Nie potrafiła tego wytłumaczyć, ale kogut patrzył na nią dziwnie wyzywająco, jego ślepia zmrużone, gdy lustrował ją wzrokiem. Przeczuwała, że będą z nim same problemy, ale nie było jej stać na innego koguta, więc podziękowała hodowcy i wpuściła go między kury.

Po tym wszystkim poszła się wyżalić tatusiowi, opowiedzieć mu, że zakupił złego koguta. Wątpiła, by go w ogóle oglądał i zapewne przez swoje skąpstwo kupił go po okazyjnej cenie. Tatuś siedział w piwnicy, gdzie zszedł po słoik ogórków kiszonych, gdzie łupnął o ziemię, tak że usłyszała go aż z podwórka i przybiegła. Leżał wówczas na ziemi bez życia, czego była pewna, bo wystarczająco wiele razy widziała martwe kurczaki, by wiedzieć jak wygląda śmierć. Z wielkim wysiłkiem i stękając usadziła ojca tak, by był oparty o ścianę piwnicy. Potem przeleżała w łóżku kilka dni, bo naciągnęła sobie mięsień w plecach i nie mogła się ruszyć. Wstała dopiero, kiedy usłyszała pukanie do drzwi. To był lokalny rolnik z nasionami dla tatusia. Wyjaśniła, że nie ma go w domu (dostawca ubolewał, gdyż bardzo chciał napić się z tatusiem po kielichu), odebrała nasiona, a kiedy odszedł, zasiała je zgodnie z instrukcjami z tyłu opakowań.

Teraz, kiedy jej plecy już się wygoiły, od czasu do czasu schodziła do piwnicy wyżalić się tatusiowi, choć naturalnie nie oczekiwała od niego żadnej reakcji. Kury przetrwały jej nieobecność, ale niemal przestały się nieść, co mogło mieć wiele przyczyn, od głodu, przez zaniedbanie, po brak koguta. Ten ostatni problem zdawał się już jednak rozwiązany, chociaż nadal miała co do samca wątpliwości.

Kiedy już poskarżyła się ojcu i wyszła z piwnicy na podwórko ujrzała sceny rodem z Sodomy i Gomory. Kogut z dzikością w oczach ganiał kury, które drąc się wniebogłosy uciekały przed nim. Chwyciła wiadro z paszą i wysypała ją na trawę, w nadziei na to, że odwróci to uwagę natręta i agresora od jej Bogu ducha winnych kur, ale na nic się to nie zdało. Gdy dopadał kurę dziobał ją. Ich poprzedni kogut nigdy czegoś takiego nie robił. To jednak pewnie dlatego, że poprzedni kogut był gentlemanem.

Wystraszona tą nagłością i gwałtownością schowała się w domu do końca dnia.

 

*

 

Następnego dnia w kurniku panował spokój. Spokój ten jednak był dziwny, inny niż zwyczajny. Nie słychać było gdakania i machania skrzydłami, nie słychać był tuptających kurzych nóżek. Kogut również nie zapiał. Niezadowolona jego bezużytecznością wyszła przed dom, by rozsypać kurom śniadanie, a potem zajrzeć do kurnika, bo chociaż wątpiła, że kury nagle z powrotem zniosły jaja, nie chciała się poddać.

Do jedzenia przybiegli wszyscy oprócz koguta i jej białej kurki Besi, prawdopodobnie najładniejszej z całego kurnika, ulubienicy poprzedniego koguta oraz jej tatusia, co bezsprzecznie świadczyło o jej urodzie. Zdziwiona, zaczęła rozglądać się wokół, ale nigdzie ich nie widziała. Upewniwszy się, że w kurniku nadal nie ma jaj ruszyła na przegląd gospodarstwa, rozglądając się za Besią i kogutem. Obawiała się, że w nocy mógł ich porwać lis, choć było to mało prawdopodobne, bo pozostałe kury miały się dobrze i nie wyglądały na przerażone.

Zajrzała do szopy na narzędzia, do piwnicy, gdzie był jej tatuś, gdyż ta miała osobne wejście z zewnątrz, aż w końcu wypatrzyła biały kuper w krzaku maliny. Gdy rozłożyła gałązki, by lepiej się przyjrzeć, natychmiast zasłoniła je z powrotem i odsunęła się powoli. Besia i kogut spletli się w pocałunku kloacznym. Wiedziała, co to oznacza i uznała, że da im trochę prywatności. Zapewne w kurniku niedługo znów zawitają jajka.

 

*

 

Przez kilkanaście dni nie wydarzyło się nic szczególnego. Kury zdawały się polubić z kogutem, choć nie były już radosne, a raczej chodziły za nim krok w krok, nie gdacząc i nie biegając nigdzie z własnej woli. Kogut za to chodził napuszony, zadowolony z siebie, prowadząc za sobą cały rządek samic. Nie widziała, by znowu je dziobał.

Minęły dwa tygodnie od schadzki koguta i Besi w krzakach, kiedy obudził ją rozdzierający krzyk, który nie był ani trochę ludzki, ale nie zmieniało to faktu, że był absolutnie przerażający. Wybiegła z domu w samej piżamie. Wokół kurnika zrobiło się zbiorowisko, kury gdakały poruszone, a koguta nie było nigdzie widać. Po środku zbiegowiska krzyczała Besia.

Grzebień Besi zrobił się dziwnie niebieski, a jej oczy wydawały się małe. Kręciła się niespokojnie na rozstawionych szeroko nogach, pomiędzy zawodzeniem dysząc, jakby brakowało jej tchu. Wokół jej kloaki zebrała się krew, która teraz ciągnęła się za nią strużką, gdy kurka z wysiłkiem stawiała krok za krokiem.

Niewiele myśląc, pochwyciła Besię w ramiona i pobiegła do domu. Położyła ją w swoim łóżku i przykryła własnym kocem. Wydawało jej się, że jej tatuś robił tak kiedyś w podobnej sytuacji, ale była wtedy bardzo mała – na tyle mała, by pamiętać to jak przez mgłę. Nie pamiętała, czy tamta kura przeżyła.

Nie była pewna, co jeszcze może zrobić, powróciła więc do swoich obowiązków. Wypieliła ogródek, podlała warzywa, zebrała maliny, które właśnie dojrzały. Znalazła koguta, który zawędrował do szopy na narzędzia i zagoniła go z powrotem do reszty kur.

Gdy zbliżała się pora obiadu wróciła do domu i zajrzała do Besi. Kura leżała na jej łóżku, bezsilna na tyle, że nawet już nie krzyczała. Usiadła przy niej i postanowiła czuwać, tak jak czuwała kiedyś przy tatusiu, kiedy spadł z drabiny i rozciął sobie głowę. Po chwili Besia znów zaczęła drzeć się jakby ktoś odzierał ją ze skóry.

Dostrzegła duże wybrzuszenie w jej kroczu, które napierało na kloakę i brzuszek, rozciągając skórę. Kura krzyczała niemiłosiernie, aż zatkała uszy, chociaż obawiała się, że to niedelikatne i nieempatyczne. Nie mogła jednak tego dźwięku znieść. Zacisnęła powieki, ale zaraz otworzyła je, przekonując siebie samą, że skoro nie słucha, to powinna chociaż mieć odwagę patrzeć, co się dzieje.

Skóra Besi pękła przy kloace, a potem pęknięcie postępowało w górę jej ciałka, wydalając z siebie ilości krwi, o jakich nie sądziła, że byłaby w stanie pomieścić się w jednej niedużej kurce. Besia przestała krzyczeć. W jej parującym, rozdartym ciałku widniało jajko.

Jajo było bardzo duże i nie wyglądało jak kurze. Uniosła je jednak – było mniej więcej tak ciężkie, jak kot, który kiedyś przypałętał się do ich gospodarstwa – i przeniosła na kanapę, gdzie opatuliła je kołdrą i kocem. Wiedziała, że jajko musi być w cieple. Zerknęła na zwłoki biednej Besi, ale nie mogła zdobyć się na to, by patrzeć na nie długo. Zbierało jej się na płacz.

Tamtego dnia nie mogła zjeść obiadu, bo było jej niedobrze, nawet mimo całego życia spędzonego wśród obrzydliwości życia w gospodarstwie. Nie chciał też wejść do swojego pokoju, z którego mimo zamkniętych drzwi dobiegał ciężki, metaliczny zapach krwi.

Rzuciła się w wir obowiązków i dopiero kiedy postanowiła skorzystać z toalety odkryła, że dłonie ma całe w zaschniętej krwi, tak samo jak przód bluzki i spódnicy, a nawet kilka kropel znalazło się na jej twarzy. Tak bardzo starała się nie patrzeć na otaczające ją okropności, że nie zwróciła nawet uwagi na kleistość własnych dłoni.

Postanowiła pójść spać na kanapie w salonie, żeby przez noc zebrać siły do posprzątania własnego pokoju i pochowania biednej Besi. Już teraz czuła, że jej nie zje. To jej tatuś zwykle zażynał kury, a ona wtedy chowała się w piwnicy i zatykała uszy. A potem jadła rosół i udko z kurczaka.

Następnego dnia poczuła olbrzymią niechęć do wchodzenia do własnego pokoju, ale smród krwi rozniósł się już po całym domu. Zapach tatusia nie dobiegał do strychu, gdzie znajdował się jej pokój, a poza tym zostawiła u niego otwarte okno. W jej pokoiku okno było zamknięte. Mając wrażenie, że krew zacznie zaraz skapywać z pomiędzy desek sufitu, choć nie była pewna, czy to możliwe, postanowiła zebrać się jednak na odwagę i wrócić na strych. Nie była pewna, czy nie będzie musiała wynieść się ze swojego pokoju na stałe, ale nawet jeżeli tak, to nie mogła pozwolić, by Besia doszczętnie w nim zgniła. Ponadto pragnęła uratować jajo – zanieść je do kurnika, a jeśli już się wykluło, bo w końcu nic w nim nie było normalne, to chciała zintegrować kurczaczka z resztą kurnika. Miała nadzieję, że kogut go nie zadziobie.

Kiedy otworzyła drzwi swojego pokoju zobaczyła bałagan. Krew nie była już teraz tylko na łóżku, a była rozsmarowana niemal wszędzie, a odbite w niej łapki zdawały się chodzić po całym jej pokoju. Niepewnie wsunęła się do środka i podeszła do łóżka, na którym zostawiła zwłoki Besi. Widziała, że jest na nim coś dziwnego, wyglądało to trochę, jakby miazga z ciała i kości się powiększyła. Kątem oka zarejestrowała, że skorupa jaja pękła. Wydawało jej się, że kurczęcia nie było w środku, ale nie zajrzała do środka.

Gdy dotarła do łóżka dziwne coś poruszyło się i otworzyło ślepia. Miało lekko czerwonawą skórę, z której gdzieniegdzie wystawały pióra. Miało małe przednie łapki. Wydało z siebie dziwny, nieco warkliwy dźwięk i uniosło łepek. Miało dziwny ogon, zupełnie niepodobny do kuprów kur. Miało też wielkie zębiska. Zębiska uwalane były krwią, a z pyszczka zwisała mu kępka białych piór.

Wtedy zrozumiała, że cokolwiek wykluło się z jaja Besi najwyraźniej pożarło swoją własną matkę, po tym jak już i tak zabiło ją usiłując wraz z jajkiem przepchać się z jej macicy do kloaki.

Niepewnie dotknęła zwierzątka – zapewne jakiejś zmutowanej genetycznie kury, jak sobie wyjaśniła; a to przylgnęło do jej dłoni. Trochę obawiała się jego ząbków, ale postanowiła mimo wszystko wziąć je na ręce. Nie mogła zdobyć się na to, by nazywać młode kurczątkiem. Wyniosła je jednak do ogródka i posadziła obok kurnika, mając nadzieję, że kury i kogut okażą się akceptujący. Może poczują w nim Besię i je pokochają.

Ruszyła do sprzątania, oszołomiona i niepewna co do tego, co widziała. Przebiegała w myślach wszystkie rozmowy z tatusiem, ale była niemal pewna, że nigdy nie mówił jej o zmutowanych kurczętach. To wiele mówiło o jej niecodziennej sytuacji, gdyż tatuś rozmawiał z nią tylko o kurach, uprawie roślin oraz obowiązkach domowych. W pozostałych przypadkach ona mówiła, a on mruczał coś pod nosem, nie dając jej jasnych odpowiedzi. Była pewna, że winę ponosi kogut, w końcu za poprzedniego koguta nic takiego się nie wydarzyło.

Kury odnosiły się do dziecka Besi nieufnie. Szybko też zaczęły się go bać. Małe miało w zwyczaju bieganie za nimi, podczas gdy kury uciekały w te pędy, bezużytecznie machając skrzydłami, aż gubiły po drodze pojedyncze pióra.

Szybko załapała, że młode jest mięsożerne, bo nie chciało jeść paszy dla kur, chociaż usilnie je w tym naśladowało. Zdawało się jednak wiecznie nienasycone, a jego pyszczek najwyraźniej nie był dostosowany do jedzenia ziaren, bo nie mogło ich efektywnie nabrać. Jego śmieszne przednie łapki zdawały się bezużyteczne, podczas gdy tylne sprawiały, że było bardzo szybkie, biegało z każdym dniem coraz lepiej. Zaczęła chodzić do wioski by kupować mięso, które później mu dawała, gdy skończyło się to, które tatuś przed śmiercią włożył do zamrażarki.

Nawet kogut obchodził się z młodym z pewnym dystansem, chociaż było to jego dziecko, mimo wszystko jednak nie próżnował i po dwóch tygodniach od urodzenia małego zauważyła, że kury szykują się do składania jaj. Obawiała się, że wszystkie kurczęta wyklują się zmutowane i że tym samym umrą wszystkie jej kury, żadna jednak nie zachowywała się tak jak Besia przed złożeniem swojego jaja. Postanowiła więc wierzyć, że Besia była smutnym wyjątkiem, a nie regułą.

W międzyczasie młode rosło. Stało się tak duże jak pies sąsiada, owczarek niemiecki, a potem tak duże jak kucyk, którego widziała kiedyś na jarmarku, na który zabrał ją tata w celu zakupu kilku nowych kur. Wtedy, kiedy sięgało jej już po pachę, kury zniosły jaja.

Żadnej z nich nic się nie stało, a kiedy zajrzała do kurnika oceniła, że wszystkie jajka są standardowej wielkości, oraz że jest ich dosyć dużo. Każda z kur zniosła więcej niż jedno. Zadowolona, pochwaliła kury i poszła pochwalić się tatusiowi. Odkąd młode się wykluło nie była u niego na dole, zbyt przerażona, zbyt zajęta, zbyt zszokowana wydarzeniami na farmie jej tatusia.

Tatuś nie wyglądał zbyt dobrze, zdawało jej się, że się roztapia, obsiadły go też muszki owocówki, a gdy wchodziła do piwnicy spod nóg czmychnęła jej mysz. Postarała się więc, by nie patrzeć na tatusia, gdy relacjonowała mu dziwne wydarzenia na farmie. Gdy była w środku historii rozległ się huk i głośne gdakanie, przerażona wybiegła więc z piwnicy. Kury, wzburzone, tłoczyły się w pewnej odległości od kurnika. Zaraz też z kurzego lokum wytoczyło się młode. Całe było upaprane żółtkiem jaj, a w jednej z jego łapek chrzęściła skorupka. Właśnie pożarło swoje połowiczne rodzeństwo.

Przerażona, lecz gnana adrenaliną, chwyciła małe i zaciągnęła za ogon do szopy na narzędzia, nie wiedząc w jaki innym sposób może je odizolować. Posprzątała kurnik i zachęciła kury, by do niego wróciły, ale zdawały się nadal przestraszone. Zapadał już zmrok, więc wróciła do domu, licząc na to, że przez ciemność i chłód kury schronią się w kurniku.

 

*

 

Następnego dnia odnalazła jednak kury wciąż przed kurnikiem, śpiące razem, wtulone w siebie nawzajem, z kogutem w samym środku. Podejrzewała, że w takim przypadku powinna sprawić im nowy kurnik, albo przenieść stary kurnik w inne miejsce, ale nie wiedziała, jak się do tego zabrać. Nie wiedziała, skąd wziąć materiały na nowy kurnik, ani jak używać narzędzi tatusia. Nie wiedziała, czy można kupić nowy kurnik, ale jeśli można było, to zapewne nie było jej na niego stać. Nie wiedziała, jak przenieść kurnik w inne miejsce, bo tatuś bardzo solidnie przytwierdził go do ziemi. Rozsypała więc kurom jedzenie i zabrała się za resztę obowiązków.

Młodemu rzuciła udziec z byka, który kupiła u lokalnego rzeźnika, a gdy ten spytał, czy to dla tatusia, bo ostatnio kupuje dużo mięsa, odpowiedziała, że wraz z tatusiem wzięli psa. Obronnego. Dużego i groźnego.

Przez kilka dni nie wypuszczała młodego z szopy, wiedząc, że kury nadal są zalęknione i nie chcą wrócić do kurnika ani znosić nowych jaj. W końcu jednak uspokoiły się i po tygodniu zmutowane kurczę zostało wypuszczone z kozy.

Teraz jednak relacje wszystkich zwierząt pogorszyły się jeszcze bardziej. Kury niechętnie wychodziły z kurnika, gdy młode biegało po podwórku, a gdy raz zaczęło gonić jedną ze starszych kur, ta padła bez życia i umarła. Uznała, że pewnie dostała zawału i postanowiła ją pochować, zamiast dać do zjedzenia młodemu. Coś jej mówiło, że musi nauczyć małe rozróżniać jedzenie od swojej rodziny, jakkolwiek niepodobne by do niej nie było.

Kiedy młode dorosło do jej ramienia wydarzyła się kolejna tragedia. Rankiem, po wyjściu na podwórko zobaczyła, że małe wyłamało drzwi do szopy z narzędziami zostawiając w nich dziurę swojej wielkości. Potem znalazła martwego koguta, którego zmutowane kurczątko konsumowało, mlaskając, siedząc w krzaku malin. „Ojcobójstwo” – pomyślała z przestrachem. Wytrzeszczyła oczy, gdy młode jednym szarpnięciem oderwało skrzydło koguta i połknęło je żując z zadowoleniem. Po skończonym akcie kurobalizmu małe kaszlnęło kilkukrotnie, a z jego pyszczka posypały się pióra.

Z braku innych możliwości pozwoliła mu hasać po ogrodzie, gdy sterroryzowane kury siedziały w kurniku, do którego weszły prawdopodobnie po tym, jak zobaczyły zagryzanego na śmierć koguta, i z którego obecnie bały się wyściubić dziobu. Tym czasem ona weszła do piwnicy, by poszukać przydatnych narzędzi, a tym samym zwierzyła się tacie ze swoich problemów i poprosiła go o radę. Wiedziała, że ten jej nie odpowie, ale miała nadzieję, że jakoś ją natchnie lub o czymś jej przypomni samą swoją martwą obecnością. Nic takiego się jednak nie wydarzyło.

Odnalazła łańcuch, na którym tatuś wypasał krowę, zanim krasula umarła, gdy ona była jeszcze bardzo mała i postanowiła od dzisiaj wiązać na nim młode. Jakkolwiek okrutne by to nie było, zmutowane kurczątko ewidentnie było niedopasowane i niebezpieczne, coraz wyraźniej było widać, że mutacja oprócz jego ciałka, które obecnie było bardziej cielskiem, obejmowała również jego umysł. Nie miało w sobie nic spokojnego i pokojowego. Miało mózg drapieżnika.

Złapanie małego okazało się graniczyć z cudem, więc uganiała się za nim dzierżąc za sobą ciężkie łańcuchy, bo już dawno minęły czasy, w których miałaby nad nim siłową przewagę. Dawniej rzucała mu mięso do szopy, a gdy wbiegało tam zatrzaskiwała za nim drzwi. Teraz, gdy chciała je uwiązać sprawa okazywała się być jeszcze trudniejsza.

Ostatecznie więc biegała za nim, aż samo się zmęczyło i padło na trawnik, w końcu nadal było jeszcze młode, co oceniała po tym, że wciąż rosło, zachowywało się jak dziecko, oraz okazjonalnie gubiło zęby. Wtedy zaciągała je do szopy, przy czym czasami współpracowało, jeśli było zmęczone, a ona w drugiej ręce trzymała schabowy. Drzwi nie zamykała, bo nie było czego zamykać. Równie dobrze dałoby się wyjść przez widniejącą w nich dziurę.

Ten system działał przez jakiś czas, choć rzeźnik był coraz bardziej podejrzliwy, że wykupywała od niego niemal całe mięso, tym samym wykorzystując rentę oraz emeryturę tatusia, a także oszczędności, które znalazła kiedyś porządkując jego szufladę ze skarpetami. Młode jednak nadal rosło, a od kilku tygodni górowało nad nią o głowę. Gdy biegało dudniło ogonem w ziemię, tak że obawiała się, że sąsiedzi pomyślą, że idzie burza, choć nikt nie mieszkał bardzo blisko gospodarstwa jej i jej tatusia.

W akcie desperacji ulokowała kury w domu, gdzie założyły prowizoryczny kurnik w sypialni tatusia. Dzięki temu małe mogło biegać po ogrodzie nie przyprawiając kur o zawał serca. Jednak co kilka miesięcy kolejne z nich umierały z przyczyn niewyjaśnionych, choć naturalnych, a kilka również odeszło. Widziała, jak przełażą przez krzaki malin i choć wołała za nimi i rozsypywała im paszę, już nie wróciły. Ostatecznie zostały jej trzy kury, dwie czarne i jedna brązowa, które nie niosły się w ogóle, ale były harde i chyba przyzwyczaiły się do obecności zmutowanego dziecka Besi, bo dzielnie się trzymały gniazdując w pokoju tatusia.

Na noc przywiązywała małe do słupa w szopie, w dzień pozwała mu biegać po ogródku, niepewnie oglądając się za siebie, ilekroć gdy robiła coś w ogródku młode zbliżyło się do jej pleców. Czuła się źle z tym, że tak je traktuje.

 

*

 

Tamtej nocy spała twardo po raz pierwszy od śmierci biednej Besi. System miała już wypracowany i choć żmudny, zdawał się działać. Niestety zmutowane kurczątko nadal rosło, co powodowało jej obawy, że nie zmieści się w szopie na narzędzia, ale pół dnia sprawdzała wczoraj, które drzewo nadawałoby się, by je do niego przywiązać. Miała nadzieję, że młode nie będzie miało nic przeciwko spaniu pod gołym niebem.

Gdy się obudziła, nie pamiętając, że człowiek może być tak wyspany, zanotowała, że w domu panowała cisza. Zwykle od rana słyszała warkot małego, domagającego się odwiązania. A tymczasem nie słyszała nic.

Wstała więc prędko i ruszyła na obchód, pewna, że musiało stać się coś niedobrego, choć nadal miała nadzieję, że może to wszystko był tylko zły sen. Kury były w pokoju jej tatusia, nieco zalęknione, siedziały wtulone jedna w drugą i zerkały na nią, nie gdacząc. Gnana złym przeczuciem sprawdzała pokój po pokoju, aż w końcu pobiegła na zewnątrz, ale tam też nic nie zostało naruszone, poza tym, że młode nie było już uwiązane w szopie. Łańcuch leżał na podłodze, smętnie przerwany. Pomyślała wtedy, że może małe uciekło, że może już nie wróci. Niedaleko znajdowały się lasy, może postanowiło tam zamieszkać i polować sobie na inne zwierzęta niż jego krewni. Wtedy jednak coś ją tknęło.

Poszła w stronę zewnętrznego wejścia do piwnicy. Było wyważone. Przełknęła ślinę i czuła, że łzy zbierają jej się w oczach. Schodziła jednak powoli, krok za krokiem, w dół do piwnicy. Gdzieś za jej plecami zawiał pierwszy tej jesieni chłodny wiatr.

Młode odgryzało właśnie głowę tatusia od jego tułowia, przy którym nie było już kończyn, kiedy weszła do piwnicy. Jęknęła i wyciągnęła rękę do tatusia, ale stworzenie zawarczało na nią, a jego czarne ślepia błysnęły w jasności dnia wpadającej do piwnicy przez pustą futrynę. Siedziało skulone na ziemi, niemal za duże na to niewielkie pomieszczenie o niskim suficie, a wokół walały się rozbite słoiki z przetworami. Można było powiedzieć, że zjadało jej tatusia z korniszonami.

Wyszła z piwnicy tyłem, zagryzając policzki, by stłumić szloch wydobywający się z jej gardła, a jednocześnie łzy popłynęły w dół jej twarzy i skapały na jej piżamę.

Do końca dnia leżała w łóżku, osowiała. Nie zajęła się kurami, nie zajęła się ogródkiem warzywnym ani malinami, nie zajęła się małym, na które nie mogła teraz patrzeć, nic nie zjadła, niczego nie sprzątnęła. Leżała tylko, niezdolna się ruszyć i wpatrywała się w pomalowaną na biało ścianę swojego pokoju, a z jej gardła co jakiś czas wydobywał się dziwny dźwięk, przypominający trochę szloch, a trochę krzyk kogoś, komu zabrakło powietrza.

Kiedy zapadła noc usłyszała, że młode człapie po domu. Była pewna, że zje jej kury, ale nie zareagowała. Usłyszała i poczuła, kiedy weszło do jej pokoju. Była pewna, że ze względu na wysokość sufitu musiało się schylać, chociaż nawet się nie obejrzała. Gdy zamknęło zęby na jej nodze również nie ruszyła się ani nie wydała z siebie żadnego dźwięku. Zamknęła tylko obolałe od wpatrywania się w ścianę oczy i westchnęła delikatnie.

 

Od świruski do statystyki

  Kobieta, leżąca w krzakach, zabita. Przewraca oczami z zażenowania. Banał, oklepany motyw, nic odkrywczego. Czy jest coś bardziej kiczowat...