Czasami próby odejścia z
tej ziemi są pewnego rodzaju performansem, są rozpaczliwym zwróceniem uwagi, że
coś jest nie tak. Te osoby poprzez performans komunikują, że potrzebują tej
jednej konkretnej osoby, która jak się dowie, to będzie wiedziała, że to o nią
chodzi. Fakt, że za swoje ostatnie pieniądze wybierasz się potem do innego
miasta, aby odwiedzić delikwenta na oddziale psychiatrycznym na jakimś wypizdowie
nie umniejsza tragiczności, żalu, strachu i smutku, a może i złości z nim
związanych.
Zawsze mnie to
zastanawia, kiedy szpitale psychiatryczne są na uboczach, bo po co? Żeby się
nie rozbiegli? Mało który z nich w ogóle potrafi. Filozoficznie na to patrząc
to próby samobójcze zawsze były dla mnie zagwozdką, a może nie zawsze, bo
kiedyś były dla mnie marzeniem i celem (a przynajmniej ta jedna - skuteczna).
Ja jestem całą sobą jednym wielkim wyborem, popieram aborcję na żądanie i
eutanazję na żądanie również, choć to bardziej złożone i nie popieram kary
śmierci, bo te wszystkie wcześniejsze wybory i ten wybór – aby nie zabijać
skazańców – wyłania się cały z miejsca w mojej głowie poświęconemu empatii. Nie
chcę niby wchodzić w czyjąś drogę, nie chcę nikogo na siłę trzymać na ziemi,
może jakaś część mnie wierzy, że to wręcz okrutne, ale jeśli wiem, że ktoś chce
się pożegnać ze światem raz na zawsze, to panikuję, ulegam, robię wszystko co
mogę, by pomóc. Jakbym spytała o to naukowczynię, to pewnie by powiedziała,
hormony, bla bla bla, psychika, bla bla bla, ale ja znalazłam prostszą
odpowiedź w empatii..
Dziwnie się czułam
odwiedzając szpital psychiatryczny jako gościni, a nie pacjentka. Zwykle to ja
byłam tą, którą ratowano, tą której trzeba było pomóc. A kiedy role się
odwróciły, miałam wrażenie, że to wszystko jest na niby, że to jakaś pułapka,
że jak już wejdę na oddział, to drzwi się zamkną i już stamtąd nie wyjdę.
Patrzysz na niemrawych pacjentów sunących po korytarzach w pantoflach, a potem
widzisz, jak się nudzą, jak chodzą w tę i wewte. Myślisz sobie, coś jest nie
tak, czemu nie sprawdzili, co wnoszę na oddział? Czemu nikt nie poinformował
mnie o zasadach, tylko po zamknięciu za mną i inną panią drzwi pozostawił samej
sobie?
To jeszcze dziwniejsze,
kiedy widzisz swoją ukochaną osobę jako pacjenta. To wręcz niedorzeczne,
surrealne. Zastanawiasz się, czy to nie sen. Chociaż pamiętałam, że ustalałam,
że do niego przyjdę, pojadę pociągiem i tak dalej, to nadal po przebudzeniu
trzy razy sprawdzam wiadomości, bo nie wiem, czy to wydarzyło się tak naprawdę.
Czytam wiadomości od nowa. No, naprawdę. Dojeżdżam i szukam go w licznych
budynkach kompleksu szpitalnego i kiedy w końcu go znajduję, myślę sobie, no
jest, naprawdę. Ta cała sytuacja owiana jest jakąś mgiełką niedowierzania,
jakby to był koszmar. Nie straszny, ale taki natarczywy sen, gdzie na każdym
kroku musisz upewniać się, czy na pewno jesteś na dobrej drodze i nigdy nie
możesz dotrzeć do celu.
A potem siedzicie,
rozmawiacie, wokół obrazy papieży, pomiędzy wami ciastka, a ty sobie
uświadamiasz, że w tym momencie jesteś w tej relacji zdrowszą osobą i to jest
jeszcze bardziej dziwne. Przynajmniej z punktu widzenia ogólnego społeczeństwa,
bo o to które z was jest bardziej psychicznie skrzywione pewnie moglibyście się
kłócić. Zresztą, czy istnieje w ogóle coś takiego, jak ktoś obiektywnie
zdrowszy, zwłaszcza psychicznie? Nawet przy zdrowiu fizycznym granice te się
zacierają, bo kto jest bardziej chory, ten, który jest sparaliżowany od pasa w
dół, czy ten, który może się poruszać, ale żyje w chronicznym bólu? Które z nas
siedzących naprzeciwko siebie przy stole jest bardziej chore? Ty, który
wymagasz natychmiastowej interwencji i pomocy, czy ja, która jej nie
potrzebuje, ale właściwe to jest w spektrum autyzmu i kiedyś jej potrzebowała?
Potem dochodzi do mnie
niepokojący fakt, że czuję się na tym oddziale dobrze, spokojnie. Że mnie nie
przerażają pacjenci, którzy przerażają jego. Nie przeszkadza mi, że chodzą tu i
tam i często obok nas, że się przypatrują, pytają, czy mogą ciastko. A ja nie
traktuje ich z większą uwagą, niż gdybym traktowała każdego innego człowieka.
Nie wiem, czy to świadczy o mnie dobrze czy źle, ale czuję się przy nich wręcz
bezpieczniej, niż gdy w nocy stoję na przystanku autobusowym koło przypadkowego
mężczyzny. Może to naiwne i złudne, a może to dlatego, że nie byłam na oddziale
gdzie są ludzie, których na pobyt tam „skazał” sąd. Skazał to w tym przypadku
bardzo niefortunne, a zapewne również krzywdzące słowo.
Rozmawiamy, a mnie
zadziwia jak bardzo podobni jesteśmy. To, że nam się już po jednym dniu pobytu
nudzi i byśmy w sumie poszli do domu, to że mówimy lekarzom, że czujemy się
dobrze. Czy musimy brać swoje tabletki, aby funkcjonować? Jak najbardziej. Ale
przecież jesteśmy zdrowi, „zbyt zdrowi” na to miejsce. On mówi, że jest zbyt
zdrowy, bo inni pacjenci słyszą głosy, niedomagają, albo trzeba im pomagać w
codziennych czynnościach. Ja czułam się zbyt zdrowa, bo spośród osób z depresją
i zaburzeniami osobowości tylko ja byłam tą z „zamiarem”, gdy reszta była już
„po próbie”. Potem doszło do tego, że jak rozmawialiśmy, to mówiono mi, że
jestem taka mądra, gdy ja w sumie nie powiedziałam nic szczególnie mądrego. On
też się chyba czuje „za mądry”, choć w tym przypadku znaczy to „bardziej sprawny
psychicznie i umysłowo”, bo próbuje pogadać z pielęgniarkami, a inni pacjenci
nie bardzo go interesują. Z drugiej strony, nie powinien umniejszać
wymykających się schematom normalności umysłów. Ich właściciele często mają do
powiedzenia dużo interesujących rzeczy. Czasem nawet da się z nich wyłowić coś
zrozumiałego dla nas, smutnych posiadaczy względnie normalniejszych mózgów.
Dalej. Ja byłam
ulubienicą pielęgniarek, a on pewnie niedługo będzie ich ulubieńcem, bo
rozmowny, zabawny, inteligentny, chętnie pogada. Mój sukces na ścieżce do serc
personelu wiódł przez robienie dokładnie tego, czego ode mnie oczekiwano, a
może i więcej. Jedzenie, terapia samotna, terapia niesamotna, ale w sumie też
jakby samotna, terapia zajęciowa, przed którą ludzie chowają się w kiblu, bo
nikt nie chce przez dwie godziny wycinać kształtów z papieru. Wtedy byłam
pewna, że rozgryzłam system, bo po trzech tygodniach byłam z powrotem w
świecie, w którym ludzie mają coś faktycznie do roboty. Teraz nie jestem tego
taka pewna. Może to sobie wymyśliłam, może od początku byłam zdrowa, może
zadziałało te sześć książek, w tym „Cierpienia młodego Wertera”, które
przeczytałam w trakcie. A może nigdy mnie nie wyleczyli, mimo że teraz radzę
sobie dobrze, może ich przechytrzyłam, może mam możliwości manipulacyjne niczym
psychopata…
On narzeka, że jedzenie
niedobre, ale nie chce, żebym coś mu przywiozła. Narzeka, że tylko jedna znośna
książka w bibliotece (coś Lema), ale jak proponuję, że mu coś przywiozę, to
mówi, że pewnie i tak nie przeczyta, chociaż twierdzi, że w sumie w kółko albo
czyta albo scrolluje na telefonie. Cholerny cwaniak całe życie chce być
samowystarczalny, mimo że wątpliwym jest, czy jest to w ogóle możliwe
(prawdopodobnie nie jest). A ja? Czy ja pozwoliłam mu być samowystarczalnym?
Czy trzymałam go, żeby nie wpadł pod koła jak rzucający się pies, czy
pozwoliłam mu biec i tylko go wołałam? Mojej samowystarczalności nie
wystarczyło, żeby utworzyć z niej trochę zależności dla niego. Zabrakło jej,
widzę ją w głowie, jak racje żywnościowe; jest na końcu kolejki i dla każdego
trochę, ale dla nikogo w sam raz. A może było w sam raz, ale za dużo jej
zjadłam, zużyłam i potem w kluczowym momencie faktycznie nie było mnie tam,
gdzie czuję, że powinnam być.
Kiedy ja chciałam
umrzeć, to na początku nie miałam nawet myśli samobójczych w klasycznym
rozumieniu. Właściwie to jak miałam jakieś dwanaście czy trzynaście lat
postanowiłam, że umrę przed dwudziestym rokiem życia, choć najpierw chciałam
coś osiągnąć. Konkretnie marzyłam o wydaniu powieści, albo czegokolwiek, czym
mogłabym pozostawić po sobie spuściznę. Ta śmierć w określonym wieku była moim
jedynym postanowieniem noworocznym i jednocześnie sekretem. To wszystko
wynikało z potrzeby kontroli. Byłam zła, a wręcz wkurwiona, bo czułam, że nie
chcę być na tej ziemi, nie z żadnego konkretnego powodu. Ale i tak wszystko
miało być winą moich rodziców, każda przykra rzecz i złe doświadczenie, bo oni
sprowadzili mnie na ten świat, a ja się o to nie prosiłam. Te myśli są bardzo
rozpaczliwe i niepokojące, zwłaszcza z perspektywy czasu i zdarza mi się
myśleć, że powinnam wtedy zostać gdzieś zamknięta i przebadana na wszelkie
sposoby, głównie mój mózg. Można pomyśleć, że ta chęć kontroli nad własnym
życiem wynika z traumy (tylko jakiej?) albo jest zakorzeniona w autyzmie, bo w
końcu mieszkaliśmy w pięć osób w odciętym od cywilizacji domku który ma pewnie
ledwo trzydzieści metrów. Prywatność była tylko przypadkowym słowem w słowniku.
Swoje dzieciństwo pamiętam tym bardziej mgliście im starsza jestem, sprowadza
się głównie do pojedynczych sytuacji, a poza tym pamiętam moje myśli. Wiem, co
się w którym roku wydarzyło. W każdym razie moje postanowienie śmierci na
własnych zasadach, „żeby przynajmniej nad tym mieć kontrolę”, jak sobie to
tłumaczyłam, nadeszło dużo wcześniej niż faktyczne próby przejścia na tamten
świat, czy myśli które większość uznałaby na samobójcze. Co ciekawe, od
początku gimnazjum wierzyłam, a wręcz marzyłam o tym, aby po śmierci było nic,
bo życie wieczne to koncept, który najbardziej odstręczał mnie od religii. Nie
chciałam żyć wiecznie, chciałam nie żyć w ogóle, nie istnieć także w sensie
duchowym. Ta nicość po śmierci była czymś, czego w niektórych rozpaczliwych
momentach pragnęłam jak podróżujący przez pustynię wody. I znowu, wielką
zagadką jest dla mnie, dlaczego mój umysł działał tak a nie inaczej w wieku
dwunastu czy trzynastu lat. Do tej pory nie umiem tego wyjaśnić. Czasem myślę,
że to pewnie przebodźcowanie, niezdiagnozowany wtedy autyzm i tak dalej, a
potem myślę, nie, przecież musiało być w tym coś więcej. Wciąż nie wiem, czy
było.
Zawsze wierzyłam, że
pogrzeby są dla żywych, a nie dla zmarłych, bo zgodnie z moją koncepcją nicości
po śmierci to jaki będziemy mieć grób ma raczej żadne znaczenie. Jednak mój
przyjaciel uwielbia groby. Często chodziliśmy razem na zabytkowy cmentarz w
Rzeszowie, na ulicy Targowej. Jest niewielki i bardzo ładny, pochowano tam
ludzi, którzy żyli bardzo dawno temu i często krótko. Pokazywaliśmy sobie
wzajemnie groby, które nam się podobają, i co ciekawe często mieliśmy ten sam
gust. On potrafił opisać każdy styl architektoniczny danego nagrobka, bo sztuka
to jego konik i jest w te klocki naprawdę dobry. Ja rozpoznaje gotyk, barok i
styl romański, a i tak nie zawsze, ale mimo tego trafiałam w te same nagrobki
co on pod względem tego, który nam się podobał. On mówił, że się przewróci w
grobie, jeśli zostanie pochowany w „granitowym pudle”, uważał takie trumny za
coś okropnego, nie zdziwiłabym się, gdyby za najokropniejszego na
świecie.
Byłam w moim życiu na
dwóch pogrzebach i przynajmniej na jednym nie płakałam. Nie uważam tego
doświadczenia za smutne, może raczej za mistyczne. Ta atmosfera smutku mieszającego
się ze spokojem, ciszą i uprzejmymi szeptami ma w sobie coś niemal duchowego,
nie podlegającego prawom ludzkich zachowań. Poza tym pogrzeby napawają mnie
spokojem. Nie śmierć, ale ceremonia, chyba jedyna religijna ceremonia, którą
lubię. W mojej głowie zamiast od rozpaczy roi się raczej od spokoju, niekiedy
pogodnego. Bo wierzyłam, że po śmierci nie ma nic, a teraz również, że to nic
jest na pewno lepsze od życia. Że ktoś ma wreszcie spokój. Doceniam to.
Trzeba umieć docenić
śmierć i ją szanować. To chyba dziwne, ale według mnie w śmierci jest coś
fascynującego, coś ponad nasze rozumowanie. Po prostu dana osoba jest, a
później jej nie ma. Albo jest, ale nie jako osoba, tylko raczej puste,
porzucone ciało. To śmierć – nie jesteśmy w stanie jej pojąć, nie tak do końca.
Wiemy, jakie zachodzą procesy w ciele, mamy wytyczne regulujące to, czy ktoś
jest martwy czy nie. Ale nawet dostrzegając te „kroki do śmierci” (albo kroki
śmierci) nie jesteśmy w stanie pojąć, że ktoś nagle umiera. Znika. Wiemy dlaczego
jego ciało nie odpowiada na bodźce, wiemy że jest martwe, ale mimo to śmierć
wymyka się z pojęcia. W końcu gdyby ktoś zapytał o niemedyczną definicję
śmierci, to co można powiedzieć? Jedyne, co przychodzi mi do głowy, to że
śmierć to brak życia. Ale koniec o śmierci. Mój kolega żyje. Lekko poturbowany
tu i tam, ale do wesela się zagoi.
Jest taka mantra, nie
pamiętam już nawet kto ją powiedział, ale pamiętam, że przedstawił ją nam
ksiądz na religii. A może to nie mantra, tylko bardziej sentencja czy powiedzenie.
Humanum animal sociale est. Człowiek jest zwierzęciem społecznym. Zanim przejdę
dalej chciałabym serdecznie przeprosić wszystkie moje nauczycielki łaciny,
jeśli zrobiłam błąd lub coś źle zapamiętałam. Może w tym wszystkim chodzi o to,
że żaden człowiek nie jest samowystarczalny, bo nie może. Bo musi mieć tego
drugiego człowieka, czy ile tam zwierząt potrzeba, żeby było stado. Bo chcemy
wiedzieć, że komuś zależy, że ktoś przyjedzie z czekoladą i będziecie żartować
wśród kręcących się pacjentów; bo pragniemy tej osoby, która wniesie nowy punkt
widzenia, z którą złapiemy wspólny język, której idee są podobne, choć naprawdę
bardzo różne; bo kreujemy się publicznie; bo widzimy siebie poprzez kontekst
kultury i społeczeństwa; bo może potrzebujemy tej jednej osoby, która
nawrzeszczy na ciebie, ale i tak przyjdzie, i tak się zjawi i nie podda się
choćby jej buty były doszczętnie przemoczone.
Piszę to i piszę i
wnioski chyba każdemu wydają się oczywiste. Ciekawe, czy mogę mówić „wariaci” o
ludziach takich jak ja, jeśli o sobie mówię „wariatka”. Ciekawe czy słowo
wariat można wydobyć z pejoratywnych znaczeń, jak ludzie LGBT+ wydobują sobie
pomału pedałów i lesby. Kończę to pisać i emocje już tak we mnie nie buzują,
ale myślę o nich, o tych wszystkich ludziach, ale przede wszystkim o nim, moim
przyjacielu, bo go kocham. Czasami trochę się czuję jak matka z
niepełnosprawnym dzieckiem, które cierpi: masa osądzających spojrzeń, skazanie
na przedwczesną śmierć, ból, wielka zagadka odnośnie moralności, chociaż dla
niektórych osób chyba nie. Czy ta matka jest samolubna? A czy ja jestem, jeśli
kocham mojego przyjaciela i jednocześnie chcę pozwolić mu odejść i kazać mu
zostać za wszelką cenę?
Michalina Kawa