niedziela, 7 września 2025

Zlecenie

 

Tamtego dnia do jej drzwi zapukał pewien mężczyzna. Sama nie wiedziała, co z tego wyniknie, poza tym, że kłopoty. Chwyciła mocniej swoją laskę i pokuśtykała do drzwi, zakładając, że lepiej będzie wyglądać na słabszą, niż naprawdę jest. Tak dla zmyłki.

Mężczyzna był ubrany w garnitur, w ręku trzymał aktówkę, a na nosie miał ciemne okulary, które zdjął, gdy tylko otworzyła mu drzwi i skinął głową, pytając czy może wejść.

– A z jakiego powodu?

– Mam do pani interes.

– Do mnie? Ja mam siedemdziesiąt lat. Jestem emerytką. Niczego nie sprzedaję.

– Sam jestem zdziwiony, a jednak.

Westchnęła niezadowolona, ale otworzyła mu drzwi. Wcale nie była bezbronna, jej laska wykonana była ze stali. Coś świtało jej, że być może kiedyś prowadziła jakieś interesy, ale umysł już nie ten i coś jej się pozapominało. Może jegomość wyjaśni, po co przychodzi, a ona wyprowadzi go z błędu, że niestety, ta usługa już niedostępna.

Zaparzyła mu herbatę, bo zdążył się już rozsiąść za stołem, nie wyglądał, jakby zamierzał zaraz wyjść. A ona zresztą była samotna, i choć na co dzień goście ją tylko denerwowali i celowo kontaktów z nikim nie utrzymywała, a rodziny nie założyła, to ten pan o wyglądzie biznesmena ciekawił ją coraz bardziej. To była jej jedyna słabość – ciekawość.

Postawiła przed nim komplet solniczki, cukierniczki i pieprzniczki, wszystko w takich samych małych słoiczkach.

– Przepraszam, w którym jest cukier? – Zapytał jegomość.

– Nie wiem.

– Jak to, nie wie pani?

– A tak to. Żeby życie miało smaczek. Czasami, wie pan, siedzi sobie człowiek znudzony rzeczywistością, przysypia przed serialem, w którym dzieje się w kółko to samo, nie ma nawet nic ciekawego w klubie seniora, oprócz natarczywych starców i bingo, i tak losowo weźmie jeden podajniczek, sypnie do herbaty, i albo nadal będzie nudno, albo chociaż na koniec dnia mordę wykręci i zmysły pobudzi. Niech pan spróbuje, nalegam.

Biznesmen niepewnie sięgnął po jedną z przypraw i jednym szybkim ruchem wtrząsnął do kubka. Patrząc na napój z niepokojem podniósł go do ust i napił się, po czym jego usta natychmiast wykrzywiły się w grymasie, a mężczyzna splunął soczyście. Podała mu ścierkę, którą myła wszystko jak popadnie, od sedesu do talerzy, a on wytarł nią stół, własne kolana i usta, w tej kolejności.

– W tym momencie żałuję, że słodzę herbatę. – Skwitował, nadal lekko wstrząśnięty, sądząc po wyrazie oczu.

Oczy miał bystre, w zaciekawiony sposób, ale też bardzo niejednoznaczne w wyrazie. Choć nie uważała się za ekspertkę w czytaniu ludzi, to jednak w jego przypadku nie umiała powiedzieć o nim zupełnie nic. Nadała mu w myślach miano biznesmena, bo przyszedł w garniturze i okularach o ciemnych szkłach, a teraz pod stołem posadził sobie aktówkę, którą wcześniej trzymał uporczywie w ręku.

Zlustrował wzrokiem jej kuchnię i kiwając głową w stronę kolażu zdjęć na ścianie, zapytał:

– To pani mąż?

– Pan musi mieć chyba zły wzrok – skwitowała. – To moi kochankowie. Było ich trzech, na różnych etapach życia.

– A gdzie teraz są?

– Pierwszy, Robert, w grobie – westchnęła kiwając głową – niefortunny wypadek na nartach. Zawsze lubił się narażać i chwalić, w czym to on nie jest dobry. Zdradzę panu sekret: w niczym nie był, a już na pewno nie w narciarstwie. Drugi, Zdzisiek, w więzieniu. Dlaczego? O jeden za dużo mandat za złe parkowanie. Jak pech, to pech, albo w jego przypadku: twardogłowość, uparcie się i głupota. Trzeci, Roman, w domu spokojnej starości. Przygruchał się do mnie, wziął mnie na fortunę, miał nadzieję, że będę się nim opiekowała, bo piętnaście lat starszy. Jego fortunę bardzo chętnie przyjął dom spokojnej starości, ponoć ma pojedynczy pokój, a w nim okno z widokiem na park i raz w tygodniu dostaje piwo do obiadu.

– A dzieci? – Biznesmen brzmiał, jakby był nią zafascynowany.

– Niech mnie pan nie obraża, nawet zwierząt nie mam, nikim się nie zajmuję poza sobą, a i to niechętnie. Ale, ponoć przychodzi pan, bo coś ode mnie chce? Tylko co? Proszę gadać.

– Widzi pani, potrzebuje wyeliminować kolegę. Rywala. Konkurenta.

– O matko – jęknęła, bo przypomniało jej się, jakie usługi świadczyła swego czasu. – A skąd pan wie o tych moich usługach w tym temacie?

– Znalazłem pani stronę na dark webie. Muszę przyznać, że sądziłem, że to ktoś młodszy, dlatego bardzo się zdziwiłem, gdy to pani otworzyła drzwi.

Racja, ta głupia strona. Swego czasu wszystko rozchodziło się pocztą pantoflową, ale ktoś kiedyś zaczął skarżyć i policja dyszała jej w kark, więc musiała zmienić ogłoszenia. Oczywiście, za nic jej nie skazali, bo żadnych dowodów nie było i nie ma; za to ona zapisała się na kurs komputerowy dla seniorów, gdzie miły młodzieniec wytłumaczył jej co i jak i strona zawisła. Sama ją zrobiła, ale przypadek chciał, że wypadło to przed jej pierwszym atakiem demencji i na śmierć zapomniała. Było to o tyle korzystne, że nigdy nie zezna nic na swoją niekorzyść, bo większości nie pamięta, a to co pamięta, to wie lepiej, żeby nie mówić.

– Widzi pan, ja się już takimi rzeczami nie zajmuję. Mam emeryturę i rentę, bo demencja, a i kilkanaście lat przepracowałam to tu, to tam, dla niepoznaki. Jak mi trzeba więcej pieniędzy, to odwiedzam Romana i się do niego przymilam, czasem groszem sypnie, a jak mi się nie uśmiecha uniżać się przed mężczyzną, to mam jeszcze stałe klientki, którym sprzedaję mój progesteron, co go dostawałam dawno temu na menopauzę, a teraz leży niepotrzebny.

– A po co tym paniom progesteron? Tak z ciekawości?

– Absolutnie nie wiem, nie wnikam, ale ponoć świetnie się sprawdza, jak chłop ma za dużo chuci i nie daje babie spokoju. Wkruszyć do herbatki, kompociku, zupki czy nawet buraczków ćwikłowych i będzie potulny jak baranek i zupełnie nienachalny.

– W takim razie chyba nie do końca pani z tym skończyła…

– Ja panu mówię, że ja pytań nie zadaję. I w niczym nie doradzam i nic nie tłumaczę, nie instruuję. Jak któraś chce, to za odpowiednią sumkę dostanie, a jak biedna, to za placek, albo za to że mi dom wysprząta czy kosz ziemniaków z własnego ogródka przyniesie. Ja pomagam tym, co mnie potrzebują. A co klientki robią? Nie wiem.

Zapadła cisza. Zauważyła, że mężczyzna skanuje kuchnię, zapewne szukając czegoś niezwykłego, czego zapewne jednak nie znajdzie, a może zastanawiając się, czy został otruty (nie został, co mogło być błędem, bo wiedział teraz o wiele za dużo).

– Nadal chciałbym panią zatrudnić. Jest pani w mojej opinii idealna do tego zlecenia.

– A to dlaczego? – zapytała z niejakim zainteresowaniem, wiedząc gdzieś w głębi duszy, że odpowiedź na to pytanie zadecyduje, czy wyjdzie na chwilę z emerytury, czy będzie musiała zakopać jegomościa w ogródku, aby czasem nie paplał gdzieś po pijaku przydługim jęzorem. Zmierzyła go od stóp do głów starając się ocenić, czy bardziej polubią go orchidee czy tulipany.

– Po pierwsze, o ile nie kłamie pani na swojej stronie, to doskonale sobie pani radzi i nigdy nikt pani nie złapał, co też chyba jasne, bo byśmy nie rozmawiali, gdyby tak było. Po drugie, nikt pani nie będzie podejrzewał. Proszę wybaczyć, ale kobiety w pani wieku są niewidzialne. Co urocza babcia miałaby komukolwiek wyrządzić?

Nie zgadzała się z jego oceną, jakoby była uroczą babcią, choć po domu faktycznie ubierała się babciowato, za to jak wychodziła pielić ogródek ubierała dżinsy i robiła sobie na kreski eyelinerem, ale on nie mógł o tym przecież wiedzieć.

– To bardzo niesłuszna ocena i myślę, że czyni ona panią bardziej skuteczną i zupełnie niewykrywalną. – Dodał.

– Co pan, jakiś świadomy społecznie feminista? – Zerknęła na niego spode łba z powątpiewaniem.

– Nie, proszę pani, pracuję w reklamie i znam się na swoim fachu. Sprzedałbym lód Eskimosowi, jak to się mówi.

– Chyba mówi się Inuicie, czytałam na ten temat książkę, albo może i nie, nie pamiętam.

– Nie musimy się w to zagłębiać – zauważył mężczyzna. – Dam pani dwadzieścia tysięcy, co pani na to? W kopercie, by nikt się nie dowiedział. Wypłata z banku będzie nie do wglądu dla policji, bo mam bank na Kajmanach, a on z nikim nie współpracuje, poza klientem. Pani stronę znalazłem, co prawda, na dark webie, ale gdy tylko zapamiętałem informacje, zniszczyłem komputer, i to dosłownie, jest pewnie teraz w milionie części na różnych wysypiskach. A tu, w okolicy, mam teściów, więc gdyby ktoś pytał, gdzie byłem; no cóż. Zaparkowałem przed ich domem i resztę drogi przeszedłem pieszo. To nie zbrodnia, być blisko z teściami, to co najwyżej nieco nieortodoksyjne. Część sąsiadów mnie zna i uzna, że poszedłem na spacer, ci bliżej pani, co mnie nie znają, nijak mnie nie opiszą. Mężczyzna w średnim wieku w garniturze i ciemnych okularach, z aktówką? To może być niemal każdy.

– Trzydzieści tysięcy. I jeśli pan wpadnie, to mnie nie wsypie. Chyba, że panu życie niemiłe.

– Ależ, nie wpadnę. I dobrze, niech będzie trzydzieści, stoi. Tak się spodziewałem, że będzie się pani targować. – Sięgnął do aktówki, skąd wyjął kopertę. – Piętnaście teraz, piętnaście po robocie. Zostawię pani drugą połowę tuż po dniu, w którym się dowiem, że nie żyje. W skrzynce na listy. Będę udawał listonosza. Tylko proszę, niech pani nie robi tego w okolicy terminu roznoszenia rent i emerytur, bo nigdy się nie opędzę od staruchów wszelkiej maści i zepsuje mi pani dostarczenie. W kopercie jest kartka, na kartce informacje o celu, jak wygląda, jak go znaleźć, jak mu na imię. Proszę ją zniszczyć, jak pani wykona robotę. Spalić, podrzeć na maciupkie kawałeczki, rozpuścić, zjeść, nie wnikam, byleby była nie od odtworzenia – Przewróciła oczami, mówił do niej jakby nie była profesjonalistka, jakby to był jej pierwszy raz – no, już niech się pani nie gniewa. Metodę pozostawiam pani. Proszę nie zapomnieć, miejmy nadzieję, że już się nie zobaczymy.

Kiedy mężczyzna wychodził, skinęli sobie głowami.

Zapoznała się z detalami, obmyśliła plan i wykonała zadanie po tym, jak upewniła się, że pieniądze są prawdziwe – zapłaciła wyjętym ze środka banknotem za wódkę, pięć pączków i nawóz do orchidei (biedactwa, będą musiały się obejść bez w pełni naturalnego wspomagacza i zadowolić się chemikaliami).

Po kilku dniach mężczyzna ponownie zadudnił w jej drzwi, co było dziwne, bo niezgodne z ich pierwotnym planem przekazania reszty zapłaty. Gdy tylko otworzyła drzwi wpadł do środka, niemal przewracając doniczkę z kaktusem. Mruknęła coś niezadowolona, biedny kaktus, choć jakby się na niego nadział, to by się nauczył nie szturmować drzwi jak skład antyterrorystyczny.

– Co pan? Nie tak żeśmy się umawiali!

– WĄGLIK? WĄGLIK? – wrzeszczał, jakby miała go nie usłyszeć za pierwszym razem. Co jak co, ale słuch miała akurat nadal bardzo dobry. – Czy pani oszalała? Myślałem, że pani użyje jakiegoś kreta, płynu do chłodnicy, alkoholu metylowego czy czegoś w tym rodzaju….wąglik?! Teraz mnie prześwietlają, i wielu innych, myślą że go zabił jakiś terrorysta, albo ktoś na zlecenie! Skąd pani w ogóle wzięła takie coś?!

– To tajemnica, ale muszę przyznać, że ma pan niezłe jajniki, że się pan nie bał przyjść tu po tym wszystkim. Skoro pana sprawdzają, to jak mniemam, przyciągnął pan tu ogon?

– Skąd! Wiedziałbym…

– Aha, uznajmy, że panu wierzę. Gdzie reszta mojej zapłaty?

– Niedoczekanie! Nie taka była umowa!

– A jaka? Metoda dowolna, sam pan powiedział. A z pana strony umowa obejmowała nie wsypanie mnie, to jak z tym będzie?

– Teraz to już nie wiem… - mruknął niczym obrażony trzylatek.

– To niech pan wie. A raczej, niech pan mi da resztę zapłaty. Wtedy, jak mnie pan wyda, to chociaż będę miała na adwokata.

– Na pewno panią skażą! Na pewno!

– Oj, może dwadzieścia lat temu by mnie skazali, ale teraz, to szczerze wątpię – zachichotała. – Sam pan to powiedział. Jestem niewidzialna. Jakbym była młodsza, to by mnie widzieli. Jako obiekt seksualny, obiekt estetyczny, względnie inkubator, być może matka. Nawet dwadzieścia lat temu, bo ja to jestem, nie chwaląc się, bardzo atrakcyjna, a wtedy mogłam jeszcze uchodzić za młodą. A teraz nie mogę. A ponadto, mam gdzieś papierek mówiący o demencji. I co ja, babuleńka, miałam czegoś takiego dokonać? Niech się pan zastanowi…

– Dostanie pani dożywocie!

– Czyli jakieś dwa lata, zapomniałam wspomnieć, że mam rozrusznik serca. Jak za rok go nie wymienię, to kaplica. Dwa lata, licząc hojnie. Szkoda trochę moich orchidei, ale przeżyję. Zresztą, nikt mnie w tak krótkim czasie nie zamknie…będę z wolnej stopy odpowiadać, bo przecież gdzie ja ucieknę? Ani sprawności, ani wielkich środków pieniężnych. Może mam demencję, ale nie oddalam się od mojego ogródka kwiatowego. Co najwyżej założą mi opaskę na nogę i dobra, wolałabym bransoletkę, nosiłam takie za młodu, bo mam zgrabne łydki, ale niech będzie. A nim czas na proces nadejdzie, kaput. Rozrusznik padł, babuleńka nie mogła pójść do doktora, bo opaska na nodze, a że ma demencję to może zapomniała zadzwonić i zapytać jakiegoś pana milicjanta, czy jej wolno iść na wizytę lekarską, umarła i nie ma kogo sądzić. Ale, to zakładając, że mnie w ogóle oskarżą – uśmiechnęła się, patrząc na rzednącą minę biznesmena. – Przyjemne gdybanie, jednak oboje wiemy, że się nie wydarzy.

– I co ja mam teraz zrobić? Co ja mam z tobą, babo, zrobić?

– Dawaj mi moje piętnaście tysięcy. Dam ci coś w zamian, niech stracę.

Najwyraźniej zrezygnowany, mężczyzna drżącymi dłońmi postawił aktówkę na stole i wysupłał z niej kopertę. Uśmiechnęła się w duchu, że wziął ją ze sobą, co tylko utwierdziło ją w przekonaniu, że planował jej zapłacić. Logiczne. Nawet, gdyby nie chciał, to piętnaście tysięcy w gotówce mogłoby wywołać wiele pytań ze stron policjantów, czyż nie? Schowane do koperty, nie na żadnym koncie bankowym, nie w inwestycjach; a i koperta zwykła, biała, w żaden sposób nie opisała. Podejrzane i tyle, rozsądnym było się tego pozbyć. Co prawda, mógł wrzucić pieniądze do rzeki albo spalić w kominku (wyglądał jej na takiego, co ma kominek), ale szczerze w to wątpiła. Biznesmen zdecydowanie za dużą wagę przykładał do umów.

Wyjęła z szafki niewielką pigułkę i podała mu jedną ręką, drugą zagarniając kopertę z pieniędzmi.

– Co to takiego? – Zapytał. Głos miał smutny, jakiś zrezygnowany. Chyba nie spał zbyt dobrze tej nocy.

– Ucieczka. No wie pan – mrugnęła do niego porozumiewawczo – gdyby jednak przyszli pana zaaresztować. Ale wątpię w to. No, chyba że szukał pan kiedyś wąglika na tym, jak mu tam, dark łbie?

– A idź, wiedźmo! – Wrzasnął, chwytając pigułkę i z aktówką w ręku pędząc ku drzwi.

Kiedy wyszedł zerkała przez okno, by upewnić się, czy żaden policjancik udający cywila nie obserwuje jej zza krzaka, ale nikogo tam nie było. Tylko piłka dzieciaków sąsiadów wleciała w jej ogródek, a one za nią, więc musiała wylecieć do nich z grabiami i wrzaskiem na ustach; uciekały aż się kurzyło. Potem usiadła przy stole w kuchni, posłodziła (lub posoliła) herbatę i zaczęła obliczać, na ile nasion kwiatów z katalogu wysyłkowego będzie ją stać dzięki nowo zdobytym środkom. Pochłonięta kalkulowaniem niemal zapomniała o herbacie, która już prawie ostygła. Wzięła łyk, po czym wypluła go krztusząc się i wykrzywiając usta. Uśmiechnęła się, bo wszystko wróciło do normy.

„Jutro – zapisała na kartce, żeby pamięć nie spłatała jej psikusa – pójść na pocztę i skorzystać z ich telefonu, aby zamówić z katalogu 15 000 nasion orchidei”.

niedziela, 23 marca 2025

KUROHORROR

 

Od kiedy jej tatuś umarł, musiała radzić sobie z gospodarstwem sama. Nie była z tego powodu zachwycona, chociaż od zawsze mieszkała na nim i przy nim pomagała. Gospodarstwo było być może zbyt dużym słowem – w praktyce obszar wokół jej domu ograniczał się do grządek warzywnych i kurnika. Jej tatuś sprzedawał kurze jaja, a czasami także niektóre kury, a poza tym miał rentę i – w momencie śmierci – również emeryturę.

Płatności nadal przychodziły, a ona nadal skrupulatnie je odbierała, tak samo jak wszystko inne, co tatuś zdążył zakupić, a co przybywało z opóźnieniem. Pierwszą z tych rzeczy były nasiona, kolejną krowie łajno od sąsiada – według tatusia najlepszy nawóz – a ostatnią kogut.

Ich poprzedni kogut zmarł tydzień przed tatusiem, chyba ze starości, bo był w ich domu od tak dawna, że każdy już zapomniał, ile tak naprawdę ma lat. Rosół z niego był raczej niesmaczny, co potwierdzało tylko tezę o wiekowości koguta, choć nie dało się wykluczyć, że mógł być chory lub mieć robaki. Siedziała nad talerzem rosołu i płakała, aż jej łzy ostatecznie przesoliły zupę, co mogło przyczynić się do jej niesmaczności.  Normalnie nie płakała nad zjadanymi kurami, ale ten kogut był wyjątkowy.

Pewnego wtorku po śmierci tatusia hodowca z sąsiedniej wsi przywiózł jej nowego koguta, którego przyjęła (był już opłacony), ale z niechęcią, gdyż nie był poprzednim kogutem. Zapałała do niego od razu pewną niechęcią. Nie potrafiła tego wytłumaczyć, ale kogut patrzył na nią dziwnie wyzywająco, jego ślepia zmrużone, gdy lustrował ją wzrokiem. Przeczuwała, że będą z nim same problemy, ale nie było jej stać na innego koguta, więc podziękowała hodowcy i wpuściła go między kury.

Po tym wszystkim poszła się wyżalić tatusiowi, opowiedzieć mu, że zakupił złego koguta. Wątpiła, by go w ogóle oglądał i zapewne przez swoje skąpstwo kupił go po okazyjnej cenie. Tatuś siedział w piwnicy, gdzie zszedł po słoik ogórków kiszonych, gdzie łupnął o ziemię, tak że usłyszała go aż z podwórka i przybiegła. Leżał wówczas na ziemi bez życia, czego była pewna, bo wystarczająco wiele razy widziała martwe kurczaki, by wiedzieć jak wygląda śmierć. Z wielkim wysiłkiem i stękając usadziła ojca tak, by był oparty o ścianę piwnicy. Potem przeleżała w łóżku kilka dni, bo naciągnęła sobie mięsień w plecach i nie mogła się ruszyć. Wstała dopiero, kiedy usłyszała pukanie do drzwi. To był lokalny rolnik z nasionami dla tatusia. Wyjaśniła, że nie ma go w domu (dostawca ubolewał, gdyż bardzo chciał napić się z tatusiem po kielichu), odebrała nasiona, a kiedy odszedł, zasiała je zgodnie z instrukcjami z tyłu opakowań.

Teraz, kiedy jej plecy już się wygoiły, od czasu do czasu schodziła do piwnicy wyżalić się tatusiowi, choć naturalnie nie oczekiwała od niego żadnej reakcji. Kury przetrwały jej nieobecność, ale niemal przestały się nieść, co mogło mieć wiele przyczyn, od głodu, przez zaniedbanie, po brak koguta. Ten ostatni problem zdawał się już jednak rozwiązany, chociaż nadal miała co do samca wątpliwości.

Kiedy już poskarżyła się ojcu i wyszła z piwnicy na podwórko ujrzała sceny rodem z Sodomy i Gomory. Kogut z dzikością w oczach ganiał kury, które drąc się wniebogłosy uciekały przed nim. Chwyciła wiadro z paszą i wysypała ją na trawę, w nadziei na to, że odwróci to uwagę natręta i agresora od jej Bogu ducha winnych kur, ale na nic się to nie zdało. Gdy dopadał kurę dziobał ją. Ich poprzedni kogut nigdy czegoś takiego nie robił. To jednak pewnie dlatego, że poprzedni kogut był gentlemanem.

Wystraszona tą nagłością i gwałtownością schowała się w domu do końca dnia.

 

*

 

Następnego dnia w kurniku panował spokój. Spokój ten jednak był dziwny, inny niż zwyczajny. Nie słychać było gdakania i machania skrzydłami, nie słychać był tuptających kurzych nóżek. Kogut również nie zapiał. Niezadowolona jego bezużytecznością wyszła przed dom, by rozsypać kurom śniadanie, a potem zajrzeć do kurnika, bo chociaż wątpiła, że kury nagle z powrotem zniosły jaja, nie chciała się poddać.

Do jedzenia przybiegli wszyscy oprócz koguta i jej białej kurki Besi, prawdopodobnie najładniejszej z całego kurnika, ulubienicy poprzedniego koguta oraz jej tatusia, co bezsprzecznie świadczyło o jej urodzie. Zdziwiona, zaczęła rozglądać się wokół, ale nigdzie ich nie widziała. Upewniwszy się, że w kurniku nadal nie ma jaj ruszyła na przegląd gospodarstwa, rozglądając się za Besią i kogutem. Obawiała się, że w nocy mógł ich porwać lis, choć było to mało prawdopodobne, bo pozostałe kury miały się dobrze i nie wyglądały na przerażone.

Zajrzała do szopy na narzędzia, do piwnicy, gdzie był jej tatuś, gdyż ta miała osobne wejście z zewnątrz, aż w końcu wypatrzyła biały kuper w krzaku maliny. Gdy rozłożyła gałązki, by lepiej się przyjrzeć, natychmiast zasłoniła je z powrotem i odsunęła się powoli. Besia i kogut spletli się w pocałunku kloacznym. Wiedziała, co to oznacza i uznała, że da im trochę prywatności. Zapewne w kurniku niedługo znów zawitają jajka.

 

*

 

Przez kilkanaście dni nie wydarzyło się nic szczególnego. Kury zdawały się polubić z kogutem, choć nie były już radosne, a raczej chodziły za nim krok w krok, nie gdacząc i nie biegając nigdzie z własnej woli. Kogut za to chodził napuszony, zadowolony z siebie, prowadząc za sobą cały rządek samic. Nie widziała, by znowu je dziobał.

Minęły dwa tygodnie od schadzki koguta i Besi w krzakach, kiedy obudził ją rozdzierający krzyk, który nie był ani trochę ludzki, ale nie zmieniało to faktu, że był absolutnie przerażający. Wybiegła z domu w samej piżamie. Wokół kurnika zrobiło się zbiorowisko, kury gdakały poruszone, a koguta nie było nigdzie widać. Po środku zbiegowiska krzyczała Besia.

Grzebień Besi zrobił się dziwnie niebieski, a jej oczy wydawały się małe. Kręciła się niespokojnie na rozstawionych szeroko nogach, pomiędzy zawodzeniem dysząc, jakby brakowało jej tchu. Wokół jej kloaki zebrała się krew, która teraz ciągnęła się za nią strużką, gdy kurka z wysiłkiem stawiała krok za krokiem.

Niewiele myśląc, pochwyciła Besię w ramiona i pobiegła do domu. Położyła ją w swoim łóżku i przykryła własnym kocem. Wydawało jej się, że jej tatuś robił tak kiedyś w podobnej sytuacji, ale była wtedy bardzo mała – na tyle mała, by pamiętać to jak przez mgłę. Nie pamiętała, czy tamta kura przeżyła.

Nie była pewna, co jeszcze może zrobić, powróciła więc do swoich obowiązków. Wypieliła ogródek, podlała warzywa, zebrała maliny, które właśnie dojrzały. Znalazła koguta, który zawędrował do szopy na narzędzia i zagoniła go z powrotem do reszty kur.

Gdy zbliżała się pora obiadu wróciła do domu i zajrzała do Besi. Kura leżała na jej łóżku, bezsilna na tyle, że nawet już nie krzyczała. Usiadła przy niej i postanowiła czuwać, tak jak czuwała kiedyś przy tatusiu, kiedy spadł z drabiny i rozciął sobie głowę. Po chwili Besia znów zaczęła drzeć się jakby ktoś odzierał ją ze skóry.

Dostrzegła duże wybrzuszenie w jej kroczu, które napierało na kloakę i brzuszek, rozciągając skórę. Kura krzyczała niemiłosiernie, aż zatkała uszy, chociaż obawiała się, że to niedelikatne i nieempatyczne. Nie mogła jednak tego dźwięku znieść. Zacisnęła powieki, ale zaraz otworzyła je, przekonując siebie samą, że skoro nie słucha, to powinna chociaż mieć odwagę patrzeć, co się dzieje.

Skóra Besi pękła przy kloace, a potem pęknięcie postępowało w górę jej ciałka, wydalając z siebie ilości krwi, o jakich nie sądziła, że byłaby w stanie pomieścić się w jednej niedużej kurce. Besia przestała krzyczeć. W jej parującym, rozdartym ciałku widniało jajko.

Jajo było bardzo duże i nie wyglądało jak kurze. Uniosła je jednak – było mniej więcej tak ciężkie, jak kot, który kiedyś przypałętał się do ich gospodarstwa – i przeniosła na kanapę, gdzie opatuliła je kołdrą i kocem. Wiedziała, że jajko musi być w cieple. Zerknęła na zwłoki biednej Besi, ale nie mogła zdobyć się na to, by patrzeć na nie długo. Zbierało jej się na płacz.

Tamtego dnia nie mogła zjeść obiadu, bo było jej niedobrze, nawet mimo całego życia spędzonego wśród obrzydliwości życia w gospodarstwie. Nie chciał też wejść do swojego pokoju, z którego mimo zamkniętych drzwi dobiegał ciężki, metaliczny zapach krwi.

Rzuciła się w wir obowiązków i dopiero kiedy postanowiła skorzystać z toalety odkryła, że dłonie ma całe w zaschniętej krwi, tak samo jak przód bluzki i spódnicy, a nawet kilka kropel znalazło się na jej twarzy. Tak bardzo starała się nie patrzeć na otaczające ją okropności, że nie zwróciła nawet uwagi na kleistość własnych dłoni.

Postanowiła pójść spać na kanapie w salonie, żeby przez noc zebrać siły do posprzątania własnego pokoju i pochowania biednej Besi. Już teraz czuła, że jej nie zje. To jej tatuś zwykle zażynał kury, a ona wtedy chowała się w piwnicy i zatykała uszy. A potem jadła rosół i udko z kurczaka.

Następnego dnia poczuła olbrzymią niechęć do wchodzenia do własnego pokoju, ale smród krwi rozniósł się już po całym domu. Zapach tatusia nie dobiegał do strychu, gdzie znajdował się jej pokój, a poza tym zostawiła u niego otwarte okno. W jej pokoiku okno było zamknięte. Mając wrażenie, że krew zacznie zaraz skapywać z pomiędzy desek sufitu, choć nie była pewna, czy to możliwe, postanowiła zebrać się jednak na odwagę i wrócić na strych. Nie była pewna, czy nie będzie musiała wynieść się ze swojego pokoju na stałe, ale nawet jeżeli tak, to nie mogła pozwolić, by Besia doszczętnie w nim zgniła. Ponadto pragnęła uratować jajo – zanieść je do kurnika, a jeśli już się wykluło, bo w końcu nic w nim nie było normalne, to chciała zintegrować kurczaczka z resztą kurnika. Miała nadzieję, że kogut go nie zadziobie.

Kiedy otworzyła drzwi swojego pokoju zobaczyła bałagan. Krew nie była już teraz tylko na łóżku, a była rozsmarowana niemal wszędzie, a odbite w niej łapki zdawały się chodzić po całym jej pokoju. Niepewnie wsunęła się do środka i podeszła do łóżka, na którym zostawiła zwłoki Besi. Widziała, że jest na nim coś dziwnego, wyglądało to trochę, jakby miazga z ciała i kości się powiększyła. Kątem oka zarejestrowała, że skorupa jaja pękła. Wydawało jej się, że kurczęcia nie było w środku, ale nie zajrzała do środka.

Gdy dotarła do łóżka dziwne coś poruszyło się i otworzyło ślepia. Miało lekko czerwonawą skórę, z której gdzieniegdzie wystawały pióra. Miało małe przednie łapki. Wydało z siebie dziwny, nieco warkliwy dźwięk i uniosło łepek. Miało dziwny ogon, zupełnie niepodobny do kuprów kur. Miało też wielkie zębiska. Zębiska uwalane były krwią, a z pyszczka zwisała mu kępka białych piór.

Wtedy zrozumiała, że cokolwiek wykluło się z jaja Besi najwyraźniej pożarło swoją własną matkę, po tym jak już i tak zabiło ją usiłując wraz z jajkiem przepchać się z jej macicy do kloaki.

Niepewnie dotknęła zwierzątka – zapewne jakiejś zmutowanej genetycznie kury, jak sobie wyjaśniła; a to przylgnęło do jej dłoni. Trochę obawiała się jego ząbków, ale postanowiła mimo wszystko wziąć je na ręce. Nie mogła zdobyć się na to, by nazywać młode kurczątkiem. Wyniosła je jednak do ogródka i posadziła obok kurnika, mając nadzieję, że kury i kogut okażą się akceptujący. Może poczują w nim Besię i je pokochają.

Ruszyła do sprzątania, oszołomiona i niepewna co do tego, co widziała. Przebiegała w myślach wszystkie rozmowy z tatusiem, ale była niemal pewna, że nigdy nie mówił jej o zmutowanych kurczętach. To wiele mówiło o jej niecodziennej sytuacji, gdyż tatuś rozmawiał z nią tylko o kurach, uprawie roślin oraz obowiązkach domowych. W pozostałych przypadkach ona mówiła, a on mruczał coś pod nosem, nie dając jej jasnych odpowiedzi. Była pewna, że winę ponosi kogut, w końcu za poprzedniego koguta nic takiego się nie wydarzyło.

Kury odnosiły się do dziecka Besi nieufnie. Szybko też zaczęły się go bać. Małe miało w zwyczaju bieganie za nimi, podczas gdy kury uciekały w te pędy, bezużytecznie machając skrzydłami, aż gubiły po drodze pojedyncze pióra.

Szybko załapała, że młode jest mięsożerne, bo nie chciało jeść paszy dla kur, chociaż usilnie je w tym naśladowało. Zdawało się jednak wiecznie nienasycone, a jego pyszczek najwyraźniej nie był dostosowany do jedzenia ziaren, bo nie mogło ich efektywnie nabrać. Jego śmieszne przednie łapki zdawały się bezużyteczne, podczas gdy tylne sprawiały, że było bardzo szybkie, biegało z każdym dniem coraz lepiej. Zaczęła chodzić do wioski by kupować mięso, które później mu dawała, gdy skończyło się to, które tatuś przed śmiercią włożył do zamrażarki.

Nawet kogut obchodził się z młodym z pewnym dystansem, chociaż było to jego dziecko, mimo wszystko jednak nie próżnował i po dwóch tygodniach od urodzenia małego zauważyła, że kury szykują się do składania jaj. Obawiała się, że wszystkie kurczęta wyklują się zmutowane i że tym samym umrą wszystkie jej kury, żadna jednak nie zachowywała się tak jak Besia przed złożeniem swojego jaja. Postanowiła więc wierzyć, że Besia była smutnym wyjątkiem, a nie regułą.

W międzyczasie młode rosło. Stało się tak duże jak pies sąsiada, owczarek niemiecki, a potem tak duże jak kucyk, którego widziała kiedyś na jarmarku, na który zabrał ją tata w celu zakupu kilku nowych kur. Wtedy, kiedy sięgało jej już po pachę, kury zniosły jaja.

Żadnej z nich nic się nie stało, a kiedy zajrzała do kurnika oceniła, że wszystkie jajka są standardowej wielkości, oraz że jest ich dosyć dużo. Każda z kur zniosła więcej niż jedno. Zadowolona, pochwaliła kury i poszła pochwalić się tatusiowi. Odkąd młode się wykluło nie była u niego na dole, zbyt przerażona, zbyt zajęta, zbyt zszokowana wydarzeniami na farmie jej tatusia.

Tatuś nie wyglądał zbyt dobrze, zdawało jej się, że się roztapia, obsiadły go też muszki owocówki, a gdy wchodziła do piwnicy spod nóg czmychnęła jej mysz. Postarała się więc, by nie patrzeć na tatusia, gdy relacjonowała mu dziwne wydarzenia na farmie. Gdy była w środku historii rozległ się huk i głośne gdakanie, przerażona wybiegła więc z piwnicy. Kury, wzburzone, tłoczyły się w pewnej odległości od kurnika. Zaraz też z kurzego lokum wytoczyło się młode. Całe było upaprane żółtkiem jaj, a w jednej z jego łapek chrzęściła skorupka. Właśnie pożarło swoje połowiczne rodzeństwo.

Przerażona, lecz gnana adrenaliną, chwyciła małe i zaciągnęła za ogon do szopy na narzędzia, nie wiedząc w jaki innym sposób może je odizolować. Posprzątała kurnik i zachęciła kury, by do niego wróciły, ale zdawały się nadal przestraszone. Zapadał już zmrok, więc wróciła do domu, licząc na to, że przez ciemność i chłód kury schronią się w kurniku.

 

*

 

Następnego dnia odnalazła jednak kury wciąż przed kurnikiem, śpiące razem, wtulone w siebie nawzajem, z kogutem w samym środku. Podejrzewała, że w takim przypadku powinna sprawić im nowy kurnik, albo przenieść stary kurnik w inne miejsce, ale nie wiedziała, jak się do tego zabrać. Nie wiedziała, skąd wziąć materiały na nowy kurnik, ani jak używać narzędzi tatusia. Nie wiedziała, czy można kupić nowy kurnik, ale jeśli można było, to zapewne nie było jej na niego stać. Nie wiedziała, jak przenieść kurnik w inne miejsce, bo tatuś bardzo solidnie przytwierdził go do ziemi. Rozsypała więc kurom jedzenie i zabrała się za resztę obowiązków.

Młodemu rzuciła udziec z byka, który kupiła u lokalnego rzeźnika, a gdy ten spytał, czy to dla tatusia, bo ostatnio kupuje dużo mięsa, odpowiedziała, że wraz z tatusiem wzięli psa. Obronnego. Dużego i groźnego.

Przez kilka dni nie wypuszczała młodego z szopy, wiedząc, że kury nadal są zalęknione i nie chcą wrócić do kurnika ani znosić nowych jaj. W końcu jednak uspokoiły się i po tygodniu zmutowane kurczę zostało wypuszczone z kozy.

Teraz jednak relacje wszystkich zwierząt pogorszyły się jeszcze bardziej. Kury niechętnie wychodziły z kurnika, gdy młode biegało po podwórku, a gdy raz zaczęło gonić jedną ze starszych kur, ta padła bez życia i umarła. Uznała, że pewnie dostała zawału i postanowiła ją pochować, zamiast dać do zjedzenia młodemu. Coś jej mówiło, że musi nauczyć małe rozróżniać jedzenie od swojej rodziny, jakkolwiek niepodobne by do niej nie było.

Kiedy młode dorosło do jej ramienia wydarzyła się kolejna tragedia. Rankiem, po wyjściu na podwórko zobaczyła, że małe wyłamało drzwi do szopy z narzędziami zostawiając w nich dziurę swojej wielkości. Potem znalazła martwego koguta, którego zmutowane kurczątko konsumowało, mlaskając, siedząc w krzaku malin. „Ojcobójstwo” – pomyślała z przestrachem. Wytrzeszczyła oczy, gdy młode jednym szarpnięciem oderwało skrzydło koguta i połknęło je żując z zadowoleniem. Po skończonym akcie kurobalizmu małe kaszlnęło kilkukrotnie, a z jego pyszczka posypały się pióra.

Z braku innych możliwości pozwoliła mu hasać po ogrodzie, gdy sterroryzowane kury siedziały w kurniku, do którego weszły prawdopodobnie po tym, jak zobaczyły zagryzanego na śmierć koguta, i z którego obecnie bały się wyściubić dziobu. Tym czasem ona weszła do piwnicy, by poszukać przydatnych narzędzi, a tym samym zwierzyła się tacie ze swoich problemów i poprosiła go o radę. Wiedziała, że ten jej nie odpowie, ale miała nadzieję, że jakoś ją natchnie lub o czymś jej przypomni samą swoją martwą obecnością. Nic takiego się jednak nie wydarzyło.

Odnalazła łańcuch, na którym tatuś wypasał krowę, zanim krasula umarła, gdy ona była jeszcze bardzo mała i postanowiła od dzisiaj wiązać na nim młode. Jakkolwiek okrutne by to nie było, zmutowane kurczątko ewidentnie było niedopasowane i niebezpieczne, coraz wyraźniej było widać, że mutacja oprócz jego ciałka, które obecnie było bardziej cielskiem, obejmowała również jego umysł. Nie miało w sobie nic spokojnego i pokojowego. Miało mózg drapieżnika.

Złapanie małego okazało się graniczyć z cudem, więc uganiała się za nim dzierżąc za sobą ciężkie łańcuchy, bo już dawno minęły czasy, w których miałaby nad nim siłową przewagę. Dawniej rzucała mu mięso do szopy, a gdy wbiegało tam zatrzaskiwała za nim drzwi. Teraz, gdy chciała je uwiązać sprawa okazywała się być jeszcze trudniejsza.

Ostatecznie więc biegała za nim, aż samo się zmęczyło i padło na trawnik, w końcu nadal było jeszcze młode, co oceniała po tym, że wciąż rosło, zachowywało się jak dziecko, oraz okazjonalnie gubiło zęby. Wtedy zaciągała je do szopy, przy czym czasami współpracowało, jeśli było zmęczone, a ona w drugiej ręce trzymała schabowy. Drzwi nie zamykała, bo nie było czego zamykać. Równie dobrze dałoby się wyjść przez widniejącą w nich dziurę.

Ten system działał przez jakiś czas, choć rzeźnik był coraz bardziej podejrzliwy, że wykupywała od niego niemal całe mięso, tym samym wykorzystując rentę oraz emeryturę tatusia, a także oszczędności, które znalazła kiedyś porządkując jego szufladę ze skarpetami. Młode jednak nadal rosło, a od kilku tygodni górowało nad nią o głowę. Gdy biegało dudniło ogonem w ziemię, tak że obawiała się, że sąsiedzi pomyślą, że idzie burza, choć nikt nie mieszkał bardzo blisko gospodarstwa jej i jej tatusia.

W akcie desperacji ulokowała kury w domu, gdzie założyły prowizoryczny kurnik w sypialni tatusia. Dzięki temu małe mogło biegać po ogrodzie nie przyprawiając kur o zawał serca. Jednak co kilka miesięcy kolejne z nich umierały z przyczyn niewyjaśnionych, choć naturalnych, a kilka również odeszło. Widziała, jak przełażą przez krzaki malin i choć wołała za nimi i rozsypywała im paszę, już nie wróciły. Ostatecznie zostały jej trzy kury, dwie czarne i jedna brązowa, które nie niosły się w ogóle, ale były harde i chyba przyzwyczaiły się do obecności zmutowanego dziecka Besi, bo dzielnie się trzymały gniazdując w pokoju tatusia.

Na noc przywiązywała małe do słupa w szopie, w dzień pozwała mu biegać po ogródku, niepewnie oglądając się za siebie, ilekroć gdy robiła coś w ogródku młode zbliżyło się do jej pleców. Czuła się źle z tym, że tak je traktuje.

 

*

 

Tamtej nocy spała twardo po raz pierwszy od śmierci biednej Besi. System miała już wypracowany i choć żmudny, zdawał się działać. Niestety zmutowane kurczątko nadal rosło, co powodowało jej obawy, że nie zmieści się w szopie na narzędzia, ale pół dnia sprawdzała wczoraj, które drzewo nadawałoby się, by je do niego przywiązać. Miała nadzieję, że młode nie będzie miało nic przeciwko spaniu pod gołym niebem.

Gdy się obudziła, nie pamiętając, że człowiek może być tak wyspany, zanotowała, że w domu panowała cisza. Zwykle od rana słyszała warkot małego, domagającego się odwiązania. A tymczasem nie słyszała nic.

Wstała więc prędko i ruszyła na obchód, pewna, że musiało stać się coś niedobrego, choć nadal miała nadzieję, że może to wszystko był tylko zły sen. Kury były w pokoju jej tatusia, nieco zalęknione, siedziały wtulone jedna w drugą i zerkały na nią, nie gdacząc. Gnana złym przeczuciem sprawdzała pokój po pokoju, aż w końcu pobiegła na zewnątrz, ale tam też nic nie zostało naruszone, poza tym, że młode nie było już uwiązane w szopie. Łańcuch leżał na podłodze, smętnie przerwany. Pomyślała wtedy, że może małe uciekło, że może już nie wróci. Niedaleko znajdowały się lasy, może postanowiło tam zamieszkać i polować sobie na inne zwierzęta niż jego krewni. Wtedy jednak coś ją tknęło.

Poszła w stronę zewnętrznego wejścia do piwnicy. Było wyważone. Przełknęła ślinę i czuła, że łzy zbierają jej się w oczach. Schodziła jednak powoli, krok za krokiem, w dół do piwnicy. Gdzieś za jej plecami zawiał pierwszy tej jesieni chłodny wiatr.

Młode odgryzało właśnie głowę tatusia od jego tułowia, przy którym nie było już kończyn, kiedy weszła do piwnicy. Jęknęła i wyciągnęła rękę do tatusia, ale stworzenie zawarczało na nią, a jego czarne ślepia błysnęły w jasności dnia wpadającej do piwnicy przez pustą futrynę. Siedziało skulone na ziemi, niemal za duże na to niewielkie pomieszczenie o niskim suficie, a wokół walały się rozbite słoiki z przetworami. Można było powiedzieć, że zjadało jej tatusia z korniszonami.

Wyszła z piwnicy tyłem, zagryzając policzki, by stłumić szloch wydobywający się z jej gardła, a jednocześnie łzy popłynęły w dół jej twarzy i skapały na jej piżamę.

Do końca dnia leżała w łóżku, osowiała. Nie zajęła się kurami, nie zajęła się ogródkiem warzywnym ani malinami, nie zajęła się małym, na które nie mogła teraz patrzeć, nic nie zjadła, niczego nie sprzątnęła. Leżała tylko, niezdolna się ruszyć i wpatrywała się w pomalowaną na biało ścianę swojego pokoju, a z jej gardła co jakiś czas wydobywał się dziwny dźwięk, przypominający trochę szloch, a trochę krzyk kogoś, komu zabrakło powietrza.

Kiedy zapadła noc usłyszała, że młode człapie po domu. Była pewna, że zje jej kury, ale nie zareagowała. Usłyszała i poczuła, kiedy weszło do jej pokoju. Była pewna, że ze względu na wysokość sufitu musiało się schylać, chociaż nawet się nie obejrzała. Gdy zamknęło zęby na jej nodze również nie ruszyła się ani nie wydała z siebie żadnego dźwięku. Zamknęła tylko obolałe od wpatrywania się w ścianę oczy i westchnęła delikatnie.

 

środa, 5 lutego 2025

Baśń o cieple i zimnie

 

Promienie słońca lizały ich gorące łydki, kiedy biegały wśród drzew. Od dziecka bawiły się w podchody i w berka. Ich kroki szeleściły wśród traw i liści, ptaki podśpiewywały w koronach, a one, gdy się zmęczyły, przysiadały na ziemi i jadły opadłe jabłka. Wysysały sok ze śliwek, a potem spijały nektar ze swoich ust wraz z potem.

Jesienie były tu nadal gorące, nawet gdy słaby wiatr mącił gałęzie drzew i zwiastował nadejście chłodu. Na cały rok miały zabawy, dobrze przemyślane i ewoluujące wraz z ich wiekiem. Urodziły się tego samego dnia, choć z innych matek i ojców. Ich podwórka stykały się, niczym nieogrodzone, a one jeszcze bardziej zacierały ich granice.

W zimie ślizgały się na zamarzniętej rzece, lepiły bałwany i rzucały się śnieżkami. Kiedy były już całkiem wychłodzone szły do jednego z ich domów, gdzie obie były zawsze mile widziane. Siadały przy kominku z kubkami gorącego kakao i opowiadały sobie historie wyciągając zziębnięte stopy w stronę ognia. Ale tak naprawdę rzadko kiedy było im faktycznie zimno. Ich wewnętrzny żar rozpalał je do czerwoności, z ich policzków nigdy nie schodziły rumieńce, a w ich oczach zawsze tryskały iskry.

Na wiosnę hasały po łąkach, zbierały polne kwiaty i plotły wianki. Wspinały się na drzewa by zerwać pierwsze owoce. Obrywały gałęzie z bazi. Czasem pokrywały swoje ciała nawzajem kwiatami i udawały panie Wiosny. Chwytały się za ręce i patrzyły w niebo i urządzały układy taneczne do akompaniamentu ptasich trelów.

Kiedy nadchodziło lato kąpały się w rzece. Biegały po wsi ociekające wodą i kupowały lody za drobne od rodziców. Stara sklepikarka po jakimś czasie zaczęła odkładać dla nich te uszkodzone, w pomiętych i startych papierkach, a one zlizywały je zachłannie, lepka woda spływała w dół ich podbródków, szyj i brzuchów. Urządzały biegi przełajowe przez sady kończące się triumfalnym wbiegnięciem do rzeki. Kiedy woda była jeszcze zimna i ich ciała pokrywały się gęsią skórką oplatały się nawzajem rękoma i natychmiast odżywał w nich żar.

W jesieni przesiadywały w sadzie, objadając się spadłymi jabłkami i śliwkami. Siadały w rozłożystych konarach drzew i spoglądały na całą wioskę. Biegając wśród drzew chwytały jedną dłonią pień i pędziły wokół drzewa tak długo, aż kręciło im się w głowie.

Nikt w wiosce nie pamiętał już ich imion, dla wszystkich zlały się w jedno, były swoiście mnogie. Zdarte kolana, porwane sukienki, zmierzwione włosy, lepkie dłonie i brudne od ziemi stopy.

Kiedy były osobno, było im zimno. W nocy spały pod puchowymi kołdrami nawet gdy było lato, ubrane w najgrubsze swetry, często dodatkowo owijały się kocami i wkładały grube skarpety. I marzły. Jednak gdy tylko jedna z nich zobaczyła drugą, z samego rana pijąc mleko w jednej z kuchni ciepło rozlewało się po ich ciałach i uśmiechy wypływały na ich twarze i policzki nabierały rumieńców.

Były razem każdego dnia i wielu nocy, gdy ich rodzice zgadzali się na nocowanie. Leżały wtedy razem pod kocem szepcąc sobie opowieści i baśnie i zrzucały z łóżka puchową kołdrę, bo nagle robiło im się za ciepło.

Tak minęło piętnaście lat, a one były nierozłączne, zupełnie zależne jedna od drugiej. Bez siebie nawzajem ich ciała kostniały, a im wydawało się, że zamienią się w sople lodu.

Kiedy miały piętnaście lat zaczęły całować się żarliwie, a ich dłonie coraz częściej badały ich ciała, które wydawały się niemal bliźniacze. Gdy szły, ich palce spotykały się, a potem całe dłonie oplatały się nawzajem. Czuły przepływ ciepła od koniuszków palców, przez łokcie i ramiona, aż do serc.

Ich rodzice z niepokojem obserwowali, jak dziewczynki stały w ogródku podczas wielkiej śnieżycy, obie w koszulach nocnych i bez butów, ich dłonie splecione, głowa jednej z nich złożona na ramieniu drugiej. Zawołali je do domu, gdzie ze zdumieniem zauważyli, że ich ciała były gorące, a na stopach próżno było szukać odmrożeń.

Pory roku się zmieniały, zima przeszła w wiosnę, lato i w końcu w jesień, a rodziny dziewczynek coraz częściej się spotykały. Dawniej serdeczni sąsiedzi, teraz po ich spotkaniach pozostawała wrogość i poczucie bezsilności. Coraz częściej i z coraz większą śmiałością mówili „musimy je rozdzielić.”

Jednak żadna z rodzin nie chciała się wyprowadzić. Ziemia była ich od dawna, sady dzielili na pół, tak samo jak ogród. Gdy padał pomysł wyprowadzki jednej z rodzin druga burzyła się. „Byliśmy tu pierwsi”, mówili, co było nie prawdą. Rodziny sprowadziły się na ziemię w tym samym czasie. Nie mogąc się dogadać podzielili posiadłość na połowy. Wtedy obie żony zaszły w ciążę i dziewięć miesięcy później obie zaczęły rodzić o tej samej godzinie i o tej samej godzinie urodziły się dziewczynki.

Rodziny były w kropce. Zaczęli drążyć temat poprzednich właścicieli ziemi w nadziei, że może oni rozwiążą spór lub odkupią drugą połowę. Żadna z rodzin nie była na tyle bogata, by wykupić ziemię drugiej i obie rodziny pragnęły na zawsze zostać tam, gdzie były.

Pytali w miasteczku, ale trudno im było odszukać właściciela. Ludzie nie pamiętali nikogo przed nimi, albo pamiętali, ale udawali, że nie pamiętają. Patrzyli pod nogi, schodzili im z drogi, wymawiali się obowiązkami. W końcu stara sklepikarka ulitowała się nad nimi. Powiedziała, że ich ziemie należały do wiedźmy.

Rodziny pragnęły odszukać wiedźmę, nie zawierzając słowom staruszki. Nie wierzyli w czary. Sądzili, że to pewnie tylko stara kobieta. Składali wnioski do urzędów, szukali i pytali, ale znów wydawało się, że nikt nic nie wiedział.

Tymczasem dziewczynki dorastały. Czesały sobie nawzajem włosy, chodziły trzymając się za ręce, wiecznie zaczerwienione i o błyszczących oczach. Siadały w sadzie i gładziły się nawzajem rękoma, całowały się w usta i w policzki. Zaplatały sobie warkocze z wielką czułością i prawie się nie odzywały. Nie musiały mówić, doskonale wiedziały, co myśli ta druga.

Wiosną plewiły ogródek, latem karmiły się nawzajem truskawkami oberwanymi prosto z krzaka, jesienią wplatały sobie we włosy liście, zimą robiły aniołki w śniegu.

Gdy szły gdzieś razem, śnieg topniał pod ich stopami, jakby wiosna domagała się o ich uwagę. Nawet muchy i komary wylatywały z kryjówek zmylone chwilowym ciepłem i umierały wpadając w zaspy, gdy tylko dziewczynki oddaliły się, a ich wydeptane ślady na nowo pokrywały się śniegiem.

Na początku lata do domu rodzin zapukała staruszka. Była przygarbiona, a jej włosy zupełnie białe, jednak wydawała się być dziwnie młoda, jej ciało jędrne i niepomarszczone mimo przygarbionej, starczej postury. „Słyszałam, że państwo mnie szukali”, powiedziała, a obie rodziny wpuściły ją do swoich domów, niepewni z powodu jej dziwności, lecz naraz pełni ulgi i nadziei.

Czarownica nie przedstawiła im się, a żadna z rodzin jej nie pamiętała. Kobieta powiedziała jednak, że to zupełnie normalne.

- To jest magiczna ziemia – powiedziała. – Każdy, kto sprowadza się na tę ziemię, będzie związany ze sobą na zawsze i w sposób nierozerwalny, zwłaszcza jednak ci, którzy się na niej rodzą.

- Dlaczego nas pani nie ostrzegła? – pytali.

- Ostrzegałam was wiele razy, ale mi nie wierzyliście. Nikt mi nie uwierzył, bo nikt z was nie wierzy w czary. Myśleliście, że odwodzę was od zakupu ziemi. Kupiliście ją i zapomnieliście o mnie, bo jestem niewygodnym wspomnieniem, a poza tym nie chciałam, byście mnie pamiętali. A teraz nie sprzedacie tej ziemi. Wszyscy w tej wiosce oprócz was wierzą w legendy. Jeśli nie wierzą w czary, to są zbyt przesądni lub zbyt przezorni. Wy też tej ziemi nie opuścicie. Nie pytajcie, dlaczego. Po prostu wiem, że tego nie zrobicie.

- Co mamy zrobić z naszymi córkami? To nie przystoi – odezwał się jeden z ojców. – Ludzie gadają. Gdy były małe, były wspaniałymi przyjaciółkami i było nam to na rękę. Zacieśniło to nasze relacje…

- Ale teraz – odezwała się jedna z matek – teraz to osłabia naszą relację. Ludzie ze wsi patrzą na nas złymi oczami, a nasze córki muszą w końcu znaleźć mężów. To nasze jedyne dzieci, one odziedziczą tę ziemię. Ale nie mogą jej odziedziczyć, kiedy zachowują się…tak….

- Nic nie możecie zrobić – odpowiedziała czarownica. – Dziewczynki nigdy nie pokochają nikogo innego tak, jak kochają siebie. Barbarzyństwem byłoby je rozdzielać. I przestrzegam państwa przed tym. To nie skończy się dobrze, jeśli coś z tym zrobicie.

Wiedźma odeszła, a obie rodziny, oburzone, zaczęły kląć staruchę. Tym razem dobrze ją zapamiętali i dobrze zapamiętali jej słowa. Ale nie wierzyli w czary. Wierzyli za to, że muszą znaleźć rozwiązanie.

Kiedy dziewczynki spały w osobnych domach ojcowie wyszli na podwórko i przedzielili je na pół. Zbudowali płot z desek dokładnie po środku. Chwilę kłócili się, gdzie dokładnie jest środek, bo żaden z mężczyzn nie był skłonny oddać choćby centymetra sąsiadowi. Ich żony patrzyły z okien domów, w których zostały, aby pilnować córek, wiedzione przeczuciem, że te mogą wymknąć się w środku nocy. W końcu pod wpływem ganiących wzroków żon mężczyźni ustalili, gdzie będzie przebiegał płot i postawili go w ciągu tamtej nocy.

Następnego ranka dziewczynki obudziły się z poczuciem chłodu, który zdawał się wypływać z ich serc i zmrażać od środka całe ich ciała. Wybiegły przed domem i stanęły po przeciwnych stronach płotu. Był wysoki, zbudowany z desek. Dziewczynki nie widziały swoich twarzy, ale czuły swoje ciała i spadła na nie fala ciepła. Nie była nawet zbliżona do dawnego żaru, bariera mostu zdawała się fizycznie zmniejszać temperaturę ich ciał. Przycisnęły dłonie do płotu płacząc gorzkimi łzami, a ich szlochy rozchodziły się w powietrzu i wędrowały przez całą wioskę.

Ich rodzice wybiegli przed domy i patrzyli na szlochające córki. Wyciągali do nich ręce i zaraz ganili się za ten gest przywołując na twarze wyraz obojętności. Po kilku godzinach ruszyli do swoich obowiązków, choć dziewczęta nadal głośno szlochały. „Przejdzie im”, powiedzieli sobie i odeszli.

Dziewczynki przywarły do mostu całymi ciałami, a ich żarliwe łzy skapywały na drewno. Deski zaczynały skwierczeć i parować, a nad ogrodzeniem uniósł się zapach dymu.

Zaalarmowani rodzice jak i pobliscy mieszkańcy wioski zbiegli się na posesję rodzin i z przerażeniem stwierdzili, że ogrodzenie się pali. Im większa wyrwa powstawała w deskach na skutek pożaru, tym bardziej złączały się ciała dziewcząt. Początkowo stykały się dłońmi, potem biodrami, brzuchami, piersiami, aż w końcu padły sobie w ramiona, a wokół nich rozgorzała pożoga.

Ludzie rzucili się po wiadra z wodą, ale pożaru nie dało się ugasić. Wszyscy byli pewni, że dziewczęta spłonęły. Wieśniacy powoli rozeszli się do swoich domów, nie chcąc przeszkadzać rodzinom w żałobie i w celu przygotowania posiłków na przyjęcia po pogrzebie.

Ale dziewczęta nie spłonęły. Płot spalił się doszczętnie, po czym zgasł sam. Córki rodzin stały w kłębach dymu, przytulone, tak blisko siebie, że wyglądały jakby stopiły się w jedno. Rodziny rzuciły się w ich stronę i rozdzieliły je od siebie. Dziewczęta już nie płakały, ich ciała były rozpalone, czerwone, lecz zupełnie niepoparzone.

Gdy tego wieczoru matki rozczesywały ich włosy kłęby dymu buchały im w twarze, jakby nadal buzował w nich ogień. Kiedy jednak dziewczynki kładły się spać jak zwykle drżały z zimna, opatuliły się kocami i przykryły puchowymi pierzynami. Ich matki budziły się co godzinę i sprawdzały, czy córki nadal leżą w swoich łóżkach. Leżały, wstrząsane drgawkami i całkowicie zimne, choć żyły.

Rodziny spotkały się na kolejne narady. Rzucali nowe pomysły, czasem podnosili poprzednie kwestie. Może się wyprowadzą, może sprzedadzą ziemię. Żaden z pomysłów jednak nie był wystarczająco dobry.

Rano ojcowie zrobili inspekcję spalonego pasu ziemi, gdzie postawili płot. Nie było widać śladów pożaru. Na sczerniałej glebie zaczęły już wychodzić nowe źdźbła trawy, dżdżownice uwijały się, a pszczoły podlatywały by zapylić nowo wyrosłe rośliny.

Mężczyźni, coraz bardziej zdziwieni, nie potrafili wytłumaczyć sobie, jak doszło do pożaru. Nie znaleźli zapałek, a ziemia zdawała zregenerować się w ciągu jednej nocy. Wtedy z domu wybiegły ich żony krzycząc, że dziewczęta zniknęły.

Szukali ich cały dzień, ale nie mogli ich znaleźć. Dziewczynki siedziały na najwyższej jabłoni w sadzie, zupełnie cicho. Gładziły swoje włosy i patrzyły na siebie iskrzącymi oczami. Jak zawsze, nie potrzebowały słów. Widziały szukających ich rodziców, ale obiecały sobie, że wrócą do domów dopiero na noc. Najpierw musiały się sobą nacieszyć.

Spędziły tak cały dzień, dzieląc się jabłkami i spijając sok ze swoich ust, spocone i klejące, jak zawsze o tej porze roku i jak zawsze, kiedy były razem.

Córki wróciły na noc do domów, cicho wśliznęły się do łóżek. Zasypiając drżały z zimna.

Następnego dnia rano w domach pojawiła się czarownica. Poruszała się ociężale i wydawała się być niezadowolona.

- Mówiłam wam, że nie wolno w to ingerować. Mówiłam wam, że sprowadzicie na siebie nieszczęście.

- Niech się pani nie wtrąca. Nie wierzymy w to pani gadanie – powiedział jeden z ojców. – Sami zadecydujemy, jak wychowywać nasze córki.

- Sprowadzacie na siebie nieszczęście. – Czarownica zawiesiła wzrok na każdym z rodziców po kolei – nie mówcie, że was nie ostrzegałam.

Odeszła, zgięta w pół i kulejąca, a jej białe włosy powiewały na wietrze.

Rodziny wróciły do narad. Uznali, że pozwolą dziewczętom spędzać razem czas zanim wymyślą jak ukrócić te praktyki raz i na zawsze.

Kiedy rodziny się naradzały, one biegały po lesie, wiatr hulał w ich włosach, a żar rozpalał ich serca.

Następnego dnia ojcowie pojechali do jedynego sklepu w wiosce, który sprzedawał blachę. Kupili wielkie połacie metalu i wrócili na swoją ziemię.

W nocy, w tym samym miejscu, gdzie wcześniej drewniany, wybudowali metalowy płot. Był wysoki na dwa metry i nie zostawiał żadnych prześwitów. Zadowoleni poszli spać. Rano zbudził ich krzyk.

Rodzice wybiegli przed domy i zobaczyli swoje córki z dłońmi przyciśniętymi do metalowego płotu. Płakały rzewnie. Zbiegli się mieszkańcy wioski, zwabieni szlochem, choć byli przekonani, że dziewczęta nie żyją. Byli już prawie gotowi na pogrzeb, na który szykowali czarne ubrania. A tymczasem one żyły, płacząc głośnie i donośnie, z dłońmi przyciśniętymi do metalu.

Jeden z bardziej znużonych i obojętnych na sytuację wieśniaków zasugerował, żeby po prostu zburzyć płot i pozwolić dziewczynom na ich gorszące praktyki. Zgromiony spojrzeniami sąsiadów, odparł: „No przecież ogłuchnąć idzie od tego zawodzenia.” „Lepiej być głuchym niż ślepym” – warknęła sąsiadka – „a jak je widzę razem, to prawie wypala mi oczy.”

Rodziny rozgoniły wścibski tłum, zawstydzone. Zabrali się za swoje monotonne obowiązki w ogródku i sadzie.

Po kilku godzinach po posiadłości rozniósł się straszny smród, a rodziny uderzyła fala gorąca. Zaalarmowani pobiegli w stronę gorąca. Wieśniacy zdążyli już ponownie się zbiec i teraz skamieniali z przerażenia patrzyli na palący się płot. Metal topił się, wydzielając paraliżująco gorący swąd.

Ludzie patrzyli tak przez parę godzin, teraz już nawet nie kwapiąc się ugaszać pożogę. Pomiędzy dziewczętami topił się płot, a one stopniowo bardziej i bardziej przywierały się do siebie.

Po kilku godzinach płot wygasł sam, a jedyne, co po nim zostało, to spalony pas ziemi. Dziewczęta, całe pokryte sadzą, już nie szlochały. Przytulały się do siebie, jakby były siebie spragnione, jak podróżnik na pustyni spragniony jest wody, a topiący się spragniony jest tlenu.

Wieśniacy machnęli rękoma i rozeszli się, prychając z oburzenia i zgorszenia, niektórzy zasłaniając oczy. Rodzice ruszyli do córek, rozdzierając je od siebie, dusząc się swędem, który cały zdawał się osiąść na ich skórach i sukienkach.

Tamtej nocy matki siedziały przy posłaniach córek czuwając. Ciała dziewczynek trzęsły się jak w febrze, nie pomagały dodatkowe okrycia i termofory wypełnione wrzątkiem. Ich skóry były tak lodowate, że gdyby nie wyraźne pulsy, oddechy i drgawki ich matki pomyślałyby, że nie żyją.

Ojcowie spotkali się w ogrodzie. Świecili latarkami na pasmo ziemi, które już zaczynało się goić. Po metalowym moście nie było śladu.

Trudno im było zmusić drugiego do wyprowadzki, bo ich córki od początku były tak samo zaangażowane. Żadna nie była prowodyrką. Od małego były nierozłączną jednością. Żaden z nich również nie zamierzał się wyprowadzać.

Kiedy nadszedł ranek dziewczynki wymknęły się z domów, gdy matki puściły je same do łazienek, aby obmyły się po wczorajszym pożarze. Zrozpaczone kobiety pobiegły do debatujących na zewnątrz mężów. Dziewczynek znowu nie było.

Tego popołudnia na posesji znowu pojawiła się czarownica. Była zła, jej dłonie zaciśnięte w pięści, a twarz wykrzywiona w grymasie.

- To nieposłuszeństwo gniewa moją dawną ziemię. – Wysyczała.

- Ale to już nie jest pani ziemia, przebrzydła starucho! – Wrzasnęła jedna z matek. – Czy ty ją przeklęłaś?! Dałaś nam do podpisania jakiś cyrograf?!

- Jesteście ślepi – zauważyła wiedźma, choć wszyscy rodzice widzieli bez zarzutu. – Ta ziemia obradza co roku w nadmiarze, ma wielki i płodny sad, najsmaczniejsze odmiany warzyw i owoców oraz najpiękniejsze kwiaty rosną na niej, za niską cenę…

- Jaką znowu cenę?! – Obruszył się jeden z ojców. – Cenę obłędu i upadku moralnego naszych córek?!

- Za cenę szczęścia waszych córek – zawarczała czarownica. – Ostrzegam was. Pogrążacie się i całą tę ziemię razem z wami. To się nie skończy dobrze. To się skończy tragedią.

Kiedy odeszła rodziny krzyczały na siebie, pełne buzujących emocji. Matki wróciły do szukania córek, a ojcowie ruszyli do wioski, na każdym kroku gonieni oceniającymi spojrzeniami mieszkańców. Chcieli zasięgnąć porady wioskowego pastora, ale duchowny nie wpuścił ich. „Przynosicie hańbę i przekleństwo na całą wioskę. Poza tym mówiliście, że jesteście niewierzący. Widzicie, jak na tym wyszliście? Odejdźcie stąd.”

W tym czasie dziewczynki siedziały skryte w wysokiej trawie na łące. Splatały sobie warkocze, w które wkładały kwiaty. Ich dłonie błądziły po ich szyjach, piersiach i taliach, choć znały się tak dobrze i tak długo, że nie powinny już gubić drogi. Były jednak oszołomione tym gorącem, po tej długiej rozłące. Dziewczynki nigdy nie spędzały osobno dłużej niż jednej nocy.

Motyle i pszczoły siadały na ich głowach i ramionach, wokół buczały trzmiele i śpiewały ptaki. Dziewczęta położyły się obok siebie na plecach. Splotły palce dłoni i patrzyły na leniwe chmury szybujące po niebie. Delikatny wiatr przynosił do ich nozdrzy zapach wczesnego lata.

Tymczasem ojcowie poszli do mężczyzny, który sprzedawał kamienie. Poprosili o najsilniejszy i najbardziej nieprzepuszczalny kamień. Byli gotowi wiele zapłacić, dali sprzedawcy zaliczkę w postaci dziesięciu worków jabłek i dziesięciu worków śliwek.

Dziewczynki nie chciały wracać na noc do domów, wiedziały, że będzie im ciepło na łące pod gwiazdami. Ich matki znalazły je jednak i zaciągnęły do domów. Przygotowały kolacje nie spuszczając wzroku z córek, które się nie odzywały. Były blade, bez rumieńców i błysku w oczach.

Kiedy dziewczęta poszły spać ich matki posłały sobie na podłodze przy ich łóżkach i zapadły w niespokojny, lekki sen.

Mężczyźni przydźwigali kamienie, choć musieli w tym celu wynająć dwa muły, kuca i osła od miejscowego gospodarza. Zaczęli stawiać mur. Mur z szarego kamienia, zupełnie zimnego w dotyku. Skleili kamienie zaprawą. Mur schnął przez kilka ostatnich godzin nocy, kiedy wyczerpani ojcowie spali.

Rano znowu rozległ się skowyt płaczu. Rodzice, nieco już przywykli do tego i zrezygnowani wyszli ze swoich domów. Ich córki płakały z dłońmi przyciśniętymi do muru. Kilku przechodzących wieśniaków prychnęło z pogardą, ale już się nawet nie zatrzymali. Kobieta powiedziała mężczyźnie, że miejscowy biznesmen zaczął sprzedawać woskowe zatyczki do uszu i wszyscy jak jeden mąż ruszyli we wskazanym przez nią kierunku.

Rodzice pokręcili głowami z dezaprobatą i zajęli się swoimi obowiązkami. Kiedy kobiety poszły ściąć kwiaty zobaczyły, że te uschły. Mężczyźni zaczęli zbierać więcej jabłek i śliwek, które wciąż winni byli przedsiębiorcy, który sprzedał im kamienie, ale ze zdumieniem stwierdzili, że ich drzewa są martwe. Wszystkie owoce leżały pod nimi, zgnite i zarobaczone.

Przerażeni ruszyli w stronę swoich domów, gdy nagle przystanęli. Było zupełnie cicho. Nikt nie szlochał. Znaleźli swoje żony i pobiegli razem w stronę muru, wiedzeni nieracjonalnym, lecz strasznym przeczuciem. W miejscu ich córek znajdowały się lodowe figury. Wyglądały zupełnie jak ich córki i były ich wielkości. Podbiegli do nich, chwycili za ich wciąż przytknięte do muru dłonie. Ale dziewczynki nie ruszyły się. Nie czuli pulsu ani oddechu, a nawet dreszczy. Czuli tylko przeraźliwe zimno.

Matki rozpłakały się w głos, a mężczyźni krzyknęli i zdjęli czapki, by nerwowo zmiąć je w dłoniach. Przechodzący obok mleczarz upuścił bańki z mlekiem i z rozdziawioną gębą gapił się na dwie lodowe statuy, zastygłe w tych samych pozach, z dłońmi przyciśniętymi do kamiennego muru, rozwianymi włosami i łzami permanentnie osiadłymi na ich policzkach i rzęsach.

Mleczarz porzucił bańki z rozlanym mlekiem i pobiegł w dół, do wsi. Krzyczał jak opętany. Ludzie powyciągali zatyczki z uszu i zlecieli się na ziemię dwóch rodzin. Stali tam, w osłupieniu. Nawet największym plotkarom zabrakło języka w gębie.

Na przód grupy przedarła się zgięta w pół kobieta. Jej białe włosy spięte były na młodzieńczą modłę, choć sama poruszała się z trudem i kulała. Podeszła do rodzin i opierając się na lasce z trudem się wyprostowała.

- Ostrzegałam was – powiedziała czarownica.

Rodzice opadli na kolana, błagając ją, by im pomogła. By odczyniła urok.

- Nie rzuciłam żadnego uroku. – Stwierdziła. – To wy to zrobiliście. Nie mogę wam pomóc.

Odeszła, opierając znów zgięte ciało na lasce.

Gdy się oddalała, kilku wieśniaków zauważyło, że nie ma haczykowatego nosa ani nie nosi spiczastego kapelusza, co uznali za dziwne.

Po kilku tygodniach obie rodziny opuściły ziemię bez wyprawienia pogrzebu dla swoich córek. Pastor się nie zgodził, a oni nie mieli śmiałości, by nalegać.

Spakowali dobytek, odwrócili się do siebie plecami i odeszli w idealnie przeciwnych kierunkach. Od tamtego czasu nikt ich nigdy nie widział.

Legenda głosi, że lodowe statuy dziewcząt wciąż stoją na przedzielonej kamiennym murem ziemi i niezależnie od tego, jak upalne jest lato, nigdy nie topnieją.

 

Zlecenie

  Tamtego dnia do jej drzwi zapukał pewien mężczyzna. Sama nie wiedziała, co z tego wyniknie, poza tym, że kłopoty. Chwyciła mocniej swoją l...